
Do dzisiejszego przedpołudnia to ja nawet nie wiedziałem, gdzie jest Bierzwnik. A że w ogóle jest, to się dowiedziałem kilka dni temu, jak mi Kaśka przypomniała, że mam tam spotkanie autorskie. No to pojechałem. Spotkanie było na siedemnastą, bo im mniejsza miejscowość, tym wcześniej są te spotkania. A Bierzwnik ma tysiąc mieszkańców. Można się z tego pośmiać, ale można pozazdrościć. Ja chyba ostatnio jednak bardziej zazdroszczę.
Peron w Bierzwniku jest trawiasty i miękki. Wysiadało trochę ludzi i nikt na to oczywiście nie zwracał uwagi, ale pode mną ugięły się kolana. Bo miękkich peronów jest coraz mniej, już nawet ten w Janowicach Wielkich zabetonowali i nigdy tego skurwysynom nie wybaczę. A ten w Bierzwniku ocalał. Jakby dworzec, tory, cała miejscowość i wszystko co ludzkie dookoła, a nie było tego, umówmy się, sporo, stanowiły tylko nieśmiały dodatek do tego, co pierwotne.
Jak miejscowość ma miękki peron, to się w niej wysiada na zupełnie innych warunkach.
Ludzie z biblioteki czekali na mnie z samochodem. Przejechaliśmy tylko kilkaset metrów przez las, ale i tak zdążyli rzucić, że mam pecha, bo nie obejrzę Lamusa. Ale dostanę album – obiecali. Zastrzygłem uchem. Przyjechaliśmy na miejsce, budynek ośrodka kultury był parterowy i ledwo wystawał z ziemi. Dookoła było ciemno, zimno i pachniało dymem. Na parkingu przemarzało kilka aut. W gablotce na korytarzu zobaczyłem wygrzebane z szuflad, ziemi albo zapomnienia poniemieckie artefakty – szklane buteleczki po lekarstwach, kilka sztućców, jakiś medalion, zegarek z dewizką, tego typu sprawy. I tabliczki z nazwiskami wymalowanymi szwabachą. Archeologia z przypadku. Spojrzałem pytająco, ale ktoś powiedział, że to ledwie namiastka, że Lamus jest gdzie indziej, ale go nie zobaczę, bo za daleko, za ciemno, tam nie ma prądu i w ogóle.
W sali już czekali ludzie, na stole w kącie było ciasto, babka i termos z herbatą. Domowo było, ciepło. Właśnie po to się jeździ do małych bibliotek. Żeby się z ludźmi najeść ciasta i pogadać. Rozejrzałem się po twarzach i to jest tak, że się czasem od razu wie, do kogo będzie się mówiło najbardziej. Najpierw dostrzegłem Magdę, a chwilę potem weszła Marta. Ta pierwsza się Lamusem dziś opiekuje, ta druga go kiedyś tam wymyśliła. Po chwili trzymałem w rękach ten obiecany album, albumik wręcz.
Marta Ryś – Tracz napisała w nim, że chciała po prostu „ratować ślady czasu minionego” – „żeby można było to wszystko wziąć do ręki, pogładzić, poczuć faturę”. Zaczęła więc zbierać po wioskach stare sprzęty – te wszystkie dzbanki, prawidła do butów, przedwojenne talerze, gliniane butle, skrzynie, kosze do wyrastania chleba.
Nawet napisy po angielsku i niemiecku zrobiły. Żeby poszło w świat. Wnętrze Lamusa – czytam w jednym z podpisów – Interior of Lamus / Lamus – Innenraum.
No i ja wiem przecież, że takich izb jest dużo i że się takim szpejem handluje na co drugim targu staroci. Ale one wystawie tego wszystkiego („żeby można było to wszystko wziąć do ręki, pogładzić, poczuć faturę”) dały tytuł „Jesteśmy epizodami w życiu przedmiotów”. I może chodzi o ten miękki peron, może o mroźny wieczór, może o zapach dymu na wiosce. Może o to, co one w oczach miały. A może o tych wszystkich ludzi w zagubionej gdzieś w ciemności bibliotece, w miejscowości, której istnienia nie byłem miesiąc temu świadom. A może jeszcze o fakt, że na stole leżało Miasto Archipelag z opowieścią o Januszu Skrzypczaku, który w innym kącie Polski ratuje przedmioty i zaklęty w nich czas („bo kto tu kogo posiada, ona nas, czy my je?”).
A może o to wszystko jednocześnie chodzi. I o tą pęczniejącą gdzieś z tyłu głowy pocieszającą myśl, że dzięki takim wariatom świat jeszcze do reszty nie zwariował.
– A co ty tu robisz? – zapytałem Magdy Nowackiej – Gołębiewskiej już po spotkaniu, gdy jeszcze mi opowiadała o tym ich Lamusie.
– A jeżdżę, rozglądam się, co by tu jeszcze uratować zanim nie będzie – odpowiedziała.
Potem poprosiłem, żeby mnie zabrali na dworzec mimo, że do pociągu miałem jeszcze pół godziny. Mróz już solidnie chwycił – dym z kominów tężał w ciemności. Wysiadłem na ciemnym placu przy dworcu, auto dyrektora bibllioteki zniknęło za zakrętem i po chwili było idealnie cicho. W kilku domach paliły się światła, na niebie wisiał księżyc, ale widać też było gwiazdy.
Wszystko dookoła było stare i troszkę odpadało z ekranu. Trawa na peronie chrupała pod stopami, za torami kończyło się światło latarni i kończył się świat.
Jesteśmy epizodami w życiu przedmiotów.
Lamus Innenraum
