Zadanie matematyczne

W poczekalni dworca autobusowego w Sanoku siedziała tylko jedna dziewczyna. Przodem do ściany. Musiało być jej strasznie niewygodnie ale ładowała telefon w jedynym dostępnym gniazdku, a że miała krótki kabel to musiała tak dziwnie siedzieć, żeby móc stukać paluchem po ekranie. Wyglądała jakby się obraziła na tę pustkę i ciszę wokół. No ale było tam ciepło, więc postanowiłem posiedzieć z jej plecami. Patrzyłem za okno i zastanawiałem się jak to będzie, gdy na plac wtoczył się stary autosan. Wysypali się z niego harcerze i od razu zrobiło się jakoś raźniej. Robili wokół siebie ten dobrze znany chaos, gdy piętnaście osób wysiada z autobusu i są tak zaaferowane tym faktem, że zostawiają w środku dwa śpiwory, gitarę, trzy czapki i blaszkę z niedojedzonym plackiem. Oni tacy byli. Zbierali się do kupy dobrych kilka minut , a kierowca wynosił ze środka po kolei wszystko to, co tam zostawili. Wyglądało to tak, jakby ich dobrze znał. Może zresztą tak było. Postali jeszcze chwilkę na pustym plac, a potem zaczęli się rozchodzić. Szli grupkami, po dwie, trzy osoby, w różnych kierunkach. Wyobrażałem sobie, że w domach czekały na nich matki z obiadami, wanny z ciepłą wodą i słodkie nieróbstwo przez całe popołudnie. Taka świadomość komuś, kto wyrusza właśnie w drogę sprawia niekiedy fizyczny ból.
Później na scenę wtoczył się mój złom do Cisnej. Kierowca był na mój widok wyraźnie zdziwiony. Dałem mu pieniądze, a on zaczął coś majstrować przy tej kasie co wydaje paragony.
– Coś się zepsuła – mówił i patrzył na mnie porozumiewawczo – ciągle się psuje cholera. Usiądź pan, zaraz naprawię.
Nad jego głową wisiał wielki jak całe Podkarpacie napis: „Jesteś pasażerem? Żądaj wydania biletu”  – czekałem więc cierpliwie, aż kasa cudownie ożyje. Wydał mi świstek i niemal w tym samym momencie ruszył.

Już zapomniałem trochę jako to jest w tych pekaesach na końcu świata ale ten konkretny mi o wszystkim przypomniał. Jechaliśmy sami, on palił fajki i dym wydmuchiwał przez okno, ja szukałem miejsca najbliżej dmuchawy ogrzewającej wóz ale niepotrzebnie bo dmuchała zimnym powietrzem. W Lesku zatrzymał się na dworcu, ubrał kurtkę i po prostu gdzieś sobie poszedł trzaskając drzwiami. Wrócił po 15 minutach i pojechaliśmy dalej. W Cisnej stanął przy gminie i powiedział tylko jedno słowo:
– Już
To był dla mnie znak, że mam spierdalać bo nadal ma do mnie żal o tę sprawę z biletem.

***
Dwa dni później znów byłem na dworcu w Sanoku. Był zdecydowanie zbyt wczesny i zbyt szary poranek. Pizgało jak na biegunie, a chodniki były pokryte warstwą lodu. Chciałem sobie coś kupić do żarcia na drogę, ale jak tylko wyszedłem z hotelu, to od razu zrozumiałem, że to się raczej nie stanie. Kawałek przed dworcem znalazłem piekarnię i stojący obok niewielki kiosk sprzedający firmowe wyroby. Piekarnicze. Chciałem kupić bułkę ale żadnej nie mieli. Chleba też nie.
– Ale mamy rogaliki 7 Days – powiedziała miła pani poprawiając fartuszek z logo piekarni znajdującej się za jej plecami.
No to pojechałem na głodno.
Potem była ta sprawa z Jerrym Springerem. A zaraz potem blisko 10 godzin jazdy przez południową Polskę. Starałem się pracować, ale w autobusach wariuje mi od komputera błędnik i wolałem nie ryzykować. Nie chciałem by współpasażerowie oglądali to co jadłem wczoraj. Wyruszyłem z Sanoka i jeszcze tego samego dnia miałem dotrzeć do Świebodzic przed Wałbrzychem. Wiąże się z tym pewne zadanie matematyczne. Brzmi ono tak:
Autobus z Sanoka do Wrocławia pokonuje 550 kilometrów w 8 godzin i  45 minut. Po drodze wjeżdża do centrów Rzeszowa, Tarnowa, Krakowa i Katowic. Łączne opóźnienie na tej trasie wynosi 3 minuty.
Pociąg z Wrocławia Głównego do Wrocławia Zachodniego pokonuje  8 kilometrów.
Pytanie:oblicz przypuszczalne opóźnienie pociągu.
Odpowiedź : 35 minut
Delfiny, tylko delfiny albo twarde narkotyki.
***
Konduktor w pociągu ze Świebodzic był wielki jak głaz narzutowy i mniej więcej tak samo groźny. Pociąg wtoczył się na peron w zupełnych ciemnościach, więc gdyby nie hałas jakiego narobił, można by go całkowicie przeoczyć. Coś nawaliło w starym jak świat EZT i do Jaworzyny jechaliśmy w egipskich ciemnościach. Świecił się  tylko ekran terminala z jakiego ten olbrzym sprzedawał bilety.
– Ktoś wyskoczy z wiaderkiem i przyniesie trochę prądu to zapalimy światło – żartował ale był zbyt duży, żeby ktoś odważył się zaśmiać.
Potem usiadł kilka siedzeń dalej  i zaczął gadać z kumplem. Z rozmowy wynikało, że po godzinach jest prezesem jakiegoś klubu piłkarskiego z szesnastej ligi. Od razu nabrałem do niego szacunku i sympatii, bo jeśli miałbym powiedzieć, że piłka nożna w ogóle mnie obchodzi to tylko w odniesieniu do tych gminnych i powiatowych rozgrywek. Nie żebym je śledził, po prostu ujmuje mnie ich szczerość. Ten konduktor tez  był szczerze przejęty, bo jego chłopcy akurat przerżnęli.
– A ja kurwa muszę się tłuc tym złomem  – wściekał się i ściszał głos – po nocy.

Zmiany w PKP

Minister Infrastruktury i Rozwoju
Maria Wasiak

Wielce Szanowna Pani Minister

List mój piszę po kilku dniach podróżowania pociągami po Polsce. Podróże te skłoniły mnie do kilku przemyśleń i, mam nadzieję, konstruktywnej propozycji. Trzeba Pani wiedzieć, że nim się w tę drogę wybrałem przez blisko trzy dni próbowałem kupić odpowiedni bilet przez internet. Niestety bezskutecznie. Na dworcu, tuż przed odjazdem pociągu, odstałem dwadzieścia minut w kolejce i kolejnych dziesięć przy okienku przyglądając się jak kasjerka bezskutecznie próbuje wejść do systemu rezerwacji biletów. W końcu jej się to udało i radośnie pobiegłem na peron by dowiedzieć się, że wagon, w którym mam swoje miejsce nie istnieje. Nie byłem sam – pasażerów z wagonu widma było więcej. Usiedliśmy więc tam gdzie się dało by dowiedzieć się, że pociąg ma 30 minut opóźnienia już w Warszawie (skąd wyruszał). Zirytowałaby mnie ta informacja gdyby nie fakt, że chwilę później dowiedziałem się, że spóźnię się do Poznania o 60, 80 a w końcu 120 minut. Musiałem odwołać trzy umówione na ten dzień spotkania, mogłem sobie Poznań jedynie pozwiedzać. Za podróż moją zapłaciłem 129 złotych, a dam sobie rękę uciąć, że jeszcze kilkanaście dni wcześniej kosztowała ona o dwa złote mniej. Oczywiście PKP Intercity nieustannie podnosi jakość swoich usług więc wzrost ceny jest jak najbardziej zrozumiały.
Dzień później było o wiele lepiej. Mój pociąg miał jedynie 90 minut spóźnienia, a ja zaplanowałem sobie spotkanie 3 godziny po jego przyjeździe więc wszystko przebiegło doskonale. Tego szczęścia nie miała kilka dni później moja znajoma z Trójmiasta która dowiedziała się na pokładzie swojego pociągu, że jej podróż do Warszawy trwać będzie 9 godzin (zamiast planowych 7). Nadmienię, że ta sama podróż autobusem trwa godzin 5 i jest ponad dwukrotnie tańsza więc teraz wszyscy się z tej mojej koleżanki śmieją, że jest taką frajerką. Trochę to jednak przykre. Inna moja znajoma dowiedziała się, że jej pociąg do Katowic odjeżdża z Warszawy o 8:18 mimo, że w rozkładach jak byk stało 8:24. „Dziś jest jedyny dzień w roku, gdy odjeżdża 6 minut wcześniej” – usłyszała w kasie i sprintem pobiegła na peron. Tam dowiedziała się, że pociąg owszem odjeżdża tego dnia o 8:18 ale i tak ma spóźnienie więc niepotrzebnie biegła.
Osoby o mniejszej wyrozumiałości mogłyby uznać takie traktowanie pasażerów jako skandal, hucpę i złodziejstwo, ale to oczywiście nie ja. W imieniu tych osób zwracam się jednak do Pani z pokorną prośbą o rozpatrzenie mojej propozycji wprowadzenia do spółki PKP Intercity zarządu komisarycznego. Mogłyby go sprawować delfiny. Są to zwierzęta niezwykle inteligentne, mówi się, że to najinteligentniejsze ze ssaków (poza niektórymi ludźmi rzecz jasna). To sprawia, że bardzo szybko się uczą – przeszkolenie delfinów do zarządzania spółką nie powinno więc trwać długo. Doświadczenia wodnych parków rozrywki na całym świecie wskazują, że delfina można wyszkolić do pracy w grupie i wykonywania prostych poleceń. Co więcej, są to zwierzęta pogodne, bezpretensjonalne, szczere i uczciwe, a dźwięki, które wydają działają na ludzi terapeutycznie. Co jednak najważniejsze – gdy delfin nie umie czegoś zrobić, w sposób jasny i nie pozostawiający złudzeń komunikuje to swojemu trenerowi. Odpływa wtedy nie żądając wysokiej odprawy. Dzięki temu nie powstają przykre nieporozumienia – że ktoś na przykład do czegoś się zobowiązał, bierze za to niemałe pieniądze, a potem się okazuje, że nie ma żadnych kompetencji by się z tych zobowiązań wywiązać.
Co więcej zatrudnienie delfina jest tanie. Nikt nie słyszał też o Związku Zawodowym Delfinów i pewnie nieprędko usłyszy. Delfinowi nie trzeba dawać służbowej limuzyny, laptopa i komórki. Także diety i koszty ewentualnych delegacji delfinów będą zdaje się znacząco tańsze. Delfinowi wystarczy wiadro sardynek, żeby był szczęśliwy i chciał współpracować.
Oczywiście zatrudnienie delfinów na kierowniczych stanowiskach w PKP Intercity będzie wymagało przebudowy siedziby spółki i zaaranżowania przestrzeni biurowych na powierzchnie pływalne. Jestem jednak przekonany, że wobec niewątpliwych zalet, jakie zwierzęta te oferują, jest to cena, jaką skarb państwa może ponieść.

Z wyrazami najwyższego szacunku.

Filip Springer

Palędzie

Tam było najbliżej ze stacji do lasu. No i i bilety kolejowe z Poznania były tanie jak barszcz. Jeździliśmy do Palędzia czasami tydzień w tydzień, sobota za sobotą. Obtłuczonym , żółtym podmiejskim ETZ , który kulał się później z mozołem do jakiegoś Zbąszynka czy nawet gdzieś dalej. Wypluwał nas na stacji, czasem trzeba mu było pomóc, bo elektryczne drzwi nie zawsze się otwierały. Z dworca do linii lasu było kilkaset metrów, nie więcej. Zwykle było szaro i mglisto, tak to pamiętam choć pewnie bywały też dni gdy szliśmy przez te pola w pełnym słońcu. Pewnie trzeba było zdejmować szaliki i czapki bo w marszu robiło nam się zbyt gorąco. W oddali pasły się sarny, przyglądały się nam z daleka. Tak czy inaczej dopiero między drzewami oddychaliśmy z ulgą. Wyjmowaliśmy kanapki i spokojniejszym juź krokiem zagłębialiśmy się w las. Około południa rozpalaliśmy ognisko w jakimś zagajniku i piekliśmy te kanapki nad ogniem. I kiełbasy. Spędzaliśmy przy tym ogniu godzinę, może dwie, a potem ruszaliśmy dalej. Snuliśmy się po tym lesie jak cienie bez celu, a potem ktoś mówił, źe trzeba się zbierać na ostatni pociąg więc ruszaliśmy w stronę stacji. Ostatnich kilkaset metrów pokonywaliśmy zwykle biegiem bo prawie zawsze brakowało nam czasu. Kilka razy się spóźniliśmy i kiblowaliśmy na tym dworcu kilka następnych godzin. Bo przecież ostatni pociąg nigdy nie jest ostatni i będzie jakiś następny tylko trzeba na niego trochę poczekać. Na tym dwrocu dojadaliśmy co nam zostało w plecakach i dopijaliśmy resztki herbat z termosów. Siedzieliśmy na peronie i po prostu czekaliśmy. Pamiętam, źe strasznie irytowało mnie jak inni z naszej grupy przekraczali białą linię wymalowaną na peronie. Byłem strasznym nudziarzem ale mnie tolerowali.

Pojechałem do Palędzia w sobotę. Nowym, czystym szynobusem. Po elektrycznie opuszczanym schodku wyszedłem na peron , rozejrzałem się i chciałem uciec, ale czerwony Elf Kolei Wielkopolskich z sykiem już odjeżdżał w nieznane. Dookoła stały domy. Nie było pola, nie było drzew na horyzoncie. Wszędzie stały domy. Nie wiedziałem co z tym zrobić, wyszedłem na ul.Kolejową ale jej też nie poznałem. Domy. Zostały tylko przysypane brudnym piaskiem nierówne, kocie łby. Cała reszta nie była moja. Nasza. Szedłem tą ulicą, kurczowo jej się trzymałem i zastanawiałem się czy tamte wypady do lasu mi się śniły. Bo skoro zniknął pejzaż to może też i wszystko co się w nim działo. Może tego nie ma i nigdy nie było. Moźe nas wtedy nie było, albo nawet nigdy. Co się podziało z tamtymi wydarzeniami, skoro już nie ma dla nich żadnego tła, nie ma ich przestrzeni. Chwyciłem się tych kocich łbów bo tylko one mnie łączyły z tamtym czasem, dzisiątki razy biegliśmy po nich zdyszani by zdążyć na ten cholerny, nie-ostatni pociąg. A teraz te domy.

Potem musiałem skręcić, brukowana droga została za mną. Kawałek dalej była niewielka galeria handlowa i parking, stanąłem na jakiejś ławce i zacząłem się rozglądać. W oddali zamajaczyła ciemna linia lasu. Zlewała się z zapadającym wokół zmierzchem. Pomyślałem, że moźna by iść w tamtą stronę i zobaczyć co z niego zostało. Z tego lasu, który był nasz bo znaliśmy go na wskroś. A zaraz potem przyszła druga myśl, źe może nie ma sensu aż tak ryzykować.

„Polish Dream” w Hannoverze


25 lat uformowanej na nowo Polski minęło jak mgnienie oka. Zdążyło wyrosnąć pokolenie, które już nie ma własnych przeżyć z ubiegłej epoki. Coś nam ucieka niezauważone. A przecież my, Polacy, mamy o czym opowiadać.

Dlatego powstał Polish Dream – wielowątkowy zapis współczesnej, odmienionej Polski. Zawiera stopień komplikacji procesu przemiany i emocje, które temu towarzyszą. Wieloletnie cykle i fotograficzne notatki dziesięciu polskich, świetnych fotografów złożyły się na silnie zaangażowany dokument, w którym czuje się dynamikę historii.

Agnieszka Rayss, Grzegorz Dembiński, Bartosz Dziamski, Mariusz Forecki, Arek Gola, Witold Krassowski, Maciej Pisuk, Filip Springer, Paweł Supernak i Michał Szlaga w wystawie w Hanowerze i publikacji elektronicznej na tablety pt.

„Polish Dream – współczesna Polska w fotografii dokumentalnej”
„Polen – zwischen Traum und Wirklichkeit”
wernisaż – 12 listopada 2014 r. w Hanowerze, GAF Galerie für Fotografie, Seilerstraße 15d (www.gafeisfabrik.de)

Półprzewodnik

Przez kilka ostatnich miesięcy fantastyczni ludzie z Mielca (Stowarzyszenie Kulturalne Jarte) pracowali nad projektem fotograficzno- dokumentalnym „Półprzewodnik”. Zaprosili mnie do współpracy, żebym im trochę pomógł, ale słowo honoru, przez większość czasu otwierałem oczy ze zdumienia i zachwytu, czując się nieco z tą moją misją „doradzania” bezużyteczny. Mniej tam uczyłem, więcej się nauczyłem.
Bo oni są po prostu zajebiści. Efektem kilku naszych spotkań i ich pracy jest wystawa, której oficjalne otwarcie jest dziś w Mielcu. To jest bardzo dobra wystawa – będą wisieć tam prace Dominiki Basztury, Kingi Bielec, Krzysztofa Gładyska, Aleksandra Gładysza, Kuby Michońskiego,Marcina Myśliwca i Pawła Wolanina. Pozwolili mi nawet powiesić koło siebie kilka swoich zdjęć.

Idźcie, jedźcie, podziwiajcie. A kto może niech ściągnie tę wystawę i pokaże u siebie.