Taka sytuacja

Od jakiegoś czasu pracuję nad książką poświęconą problemowi mieszkaniowemu we współczesnej Polsce. Wyda ją Wydawnictwo Czarne, wsparła ją Fundacja Herodot im. Ryszarda Kapuścińskiego.
Interesuje mnie to w jaki sposób Polacy mogą dziś (a raczej muszą) zaspokajać tę bardzo podstawową potrzebę jaką jest mieszkanie. W związku z tym interesują mnie wszelkie historie zderzeń człowieka z funkcjonującym dziś systemem – te związane z wynajmem mieszkania oraz jego kupnem na rynku wtórnym bądź od dewelopera, dostępem do tego dobra osób o niższych dochodach itp.
Podążam już za kilkunastoma bohaterami ale dotychczasowe doświadczenia nauczyły mnie, że czasem warto rzucić w eter takie zawołanie bo historie jakie się przy takich okazjach pojawiają są naprawdę niesamowite. Co niniejszym czynię. Jeśli ktoś chciałby mnie zaprosić na herbatę (tradycyjnie mogę przynieść swoją) i opowiedzieć mi o swoich niecodziennych, albo bardzo typowych przygodach mieszkaniowych to niechaj się nie waha.
Nie zajmę dużo czasu i nie robię bałaganu podczas wizyty, wycieram buty przed wejściem i w ogóle jestem w miarę dobrze wychowany.

(można się odzywać mailem – kontakt@filipspringer.com
można też przez Facebooka – https://www.facebook.com/FilipSpringer
tradycjonaliści mogą nawet wysłać list na adres Filip Springer – Instytut Reportażu , ul. Gałczynskiego 7 00-362 Warszawa

Każdy kto zechce pomóc jest fajnym człowiekiem.

PS. Jak ktoś ma awersję do przedstawiania się z imienia i nazwiska to nie jest to wielki kłopot – interesują mnie historie a nie dane osobowe.

Cuda w Miedziance


Rzeczy się dzieją niesłychane i aż wstyd o tym nie wspomnieć. Pierwsza to taka, że nie wiem jakim cudem ale przez Miedziankę przejechał samochód Google Street View i zrobił zdjęcia i teraz to już można na własne (czyli Googla) oczy zobaczyć, że ta Miedzianka trochę jest ale jednak zniknęła. No mi to sprawia dziką radość, jeżdżę tą drogę w tę i z powrotem i się napatrzeć nie mogę.
Ale to nic, to nic. Otóż druga informacja jest taka, że już wkrótce w Miedziance będzie się można napić piwa z Miedzianki. Pewien odważny człowiek kupił tam ziemię i uruchamia produkcję. Mały, browarek produkujący na lokalną potrzebę. I już nawet etykiety mają. Z górnikiem!
Więcej o sprawie jest TUTAJ

Europa


Busy do Mielca i Tarnobrzegu odjeżdżają w Rzeszowie z parkingu pod Centrum Handlowym Europa. Po prostu wbili tam w chodnik żółte paliki i takimi naklejanymi literkami co się kupuje w papierniczym napisali na nich nazwy miejscowości. Jak ktoś nie wie, to nie zauważy. Nie ma tam gdzie usiąść, schować się przed słońcem albo deszczem. Tylko ufajdany szczątkami kebabów chodnik i te żółte słupki. Taka Europa.
Myślałem, że jak pojadę w czwartek rano, to nie będzie tłoku. Bo jak jeździłem w piątki po południu to zwykle był i wychodziło to dość żenująco. Ludzie się pchali, bo było ich więcej niż miejsc. A następny jechał za godzinę i też pewnie był zapchany. No więc chciałem tego tłoku uniknąć. Nie udało się. Już z daleka zobaczyłem, że nie będzie lekko. O ile w ogóle cokolwiek będzie.
Kierowca był ten sam co ostatnio. Trochę kluskowaty, z włosami na żel i łańcuszkiem na szyi. Mówił i gestykulował z pewnością siebie graniczącą z arogancją. Palił cienkie papierosy i miał nas w dupie. Staliśmy w karnej kolejce, żeby kupić bilety- staruszki z tobołami, jakaś matka z płaczącym dzieckiem, studentki z wielkimi walizami. On jednak nie patrzył w naszą stronę. Stał po drugiej stronie wozu, gadał z kumplami i kończył fajkę. Wiedział, że to on rządzi – miał nad nami władzę i się tym ewidentnie upajał. Strasznie to było prymitywne. Gdy wybiła godzina odjazdu usiadł za kierownicą, uruchomił kasę i zaczął robić co do niego należy.
Stałem w tej kolejce, zaciskałem zęby i starałem się na typa nie patrzeć. Kawałek dalej widać było tę okrągłą kładkę za dwanaście baniek co to ma dodawać miastu światowego sznytu. Pomyślałem, że mogłaby być nawet ze złota i kości słoniowej, ale i tak nie będzie świadczyć o tym miejscu mocniej niż ten obrzygany wygon, na którym ludzie czekają na swoją marszrutkę. Bo przecież to się tak z grubsza niczym nie różni od podobnych miejsc jakich tysiące na wschód stąd. Widziałem to w Armenii, widziałem w Gruzji, Mołdawii i na Bałkanach. Deficyt ławek, dachów i kibli. Jakby się bali aranżować te miejsca bardziej niż to potrzebne – tylko plac wystarczająco duży, żeby się dało wykręcić busem. Do tego brudny chodnik, kurz i upał. No i królowie świata – kierowcy busów. Tacy sami jak ten tutaj – wyżelowany cham, który w dupie ma, że babcie stoją, a dzieci wyją – bo to on ma kluczyki i ruszy kiedy chce, a nie kiedy trzeba. Ruszył z piętnastominutowym opóźnieniem. Jedna z kobiet powiedziała mu, że jakby zaczął sprzedawać bilety wcześniej to może byśmy wyjechali zgodnie z rozkładem. Nawet jej nie odpowiedział, po prostu dodał gazu.

(na zdjęciu „dworzec” busów w Mielcu. To takie po lewej – zatoczka, tablice, ławeczka i wydeptana ziemia)

Choroba sieroca

Cały dzień jeździłem rowerem i fotografowałem granicę. Mocno wiało i w powietrzu było czuć to co nieuniknione. Naród nic sobie z tego nie robił i plażował w bastionach z ustawionych na piachu parawanów. Były takie miejsca, gdzie nie widać było ludzi. Tylko te tyczki i rozpięte miedzy nimi płótno. Jakby nie mogli na siebie patrzeć.
W budynku przejścia granicznego przy drodze numer 95 rozlokowała się Inspekcja Weterynaryjna. Po granicy zostały tylko zarośnięte trawą parkingi, te nadwieszane nad jezdnią dachy i pusta klatka dla psa z niewielkim wybiegiem otoczonym drucianą siatką. Tuż obok były ogródki działkowe „Granica” , a nad nimi dumnie trzepotała biało – czerwona. Kawałek dalej, tuż przed granicznym mostkiem nad Kanałem Torfowym, stała blaszana buda z napisem Zigaretten i frontową ścianą ozdobioną stosami paczek z papierosami. Robiłem jej zdjęcia i wtedy z wnętrza wyłonił się ten facet. Nawet nie zapytał po co to i do czego tylko od razu zaczął pyszczyć. Byłem po drugiej stronie ulicy więc mógł mi naskoczyć. Próbowałem mu tłumaczyć, że moje zdjęcie niczego nie zmienia – jego piękna buda i tak będzie tu stała, będzie pierwszą rzeczą jaką tamci z zachodu zobaczą wjeżdżając do naszego kraju. Skład tanich fajek – tak będzie i nic na to nie poradzimy. On krzyczał, że skoro fotografuję jego „biznes” to tak jakbym stał na jego prywatnym terenie. Ale ja stałem na gruncie Rzeczpospolitej, która tutaj właśnie, kilka metrów stąd kończyła swój byt. Powiedziałem mu, żeby spierdalał i pojechałem. Zatrzymałem się kilkadziesiąt metrów dalej i patrzyłem z oddali jak wygraża mi pięścią. Pewnie myślał, że ze mną wygrał. Niech sobie myśli.

Na końcu ul. Wojska Polskiego było to drugie przejście. Tu był większy kociokwik, ale nikt nie nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami. Po polskiej stronie, na niewielkim placyku stały wozy zaprzężone w konie. Pachniało trochę kurzem, a trochę końskim potem. Było samo południe, ale i tak świeciły się wszystkie latarnie. Wiem, że z takich rzeczy nie można wyciągać ogólnych wniosków, że pewnie była awaria i tak po prostu wyszło. Przecież takie rzeczy się zdarzają. Ale to tutaj naprawdę wyglądało jak koniec cywilizacji i początek barbarii. Tak by przynajmniej napisał „wiadomokto”. Ogorzali faceci na wozach, papierosy, końskie gówno, worki z obrokiem i bezużyteczna iluminacja. Bo co kurwa, nie stać nas? Jak zechcemy to będziemy sobie oświetlać ulice przez okrągłą dobę. I nikt nam nie zabroni bośmy sobie w znoju tę wolność wywalczyli. Krwią przelaną w piach. I nikt nam nie pomógł, za to wszyscy podkładali świnie. Więc się będzie świeciło nawet i w południe i chuj wam do tego.
Następnego dnia pojechałem za rzekę. Chciałem zobaczyć blok na Warszowie, o którym powiedział mi B. Miasto przesiedliło do niego „kłopotliwych”, którzy zaburzali harmonię pożycia społecznego w tej bardziej miejskiej części Świnoujścia. Wiele w tym bezpretensjonalnego wdzięku i empatii przenieść tych najbardziej wkurwiających za wodę, pod las i o nich zapomnieć. A może nawet nie zapomnieć, ale przynajmniej nie widzieć. Blok był przykładnie zielony, tak jak w „Podręczniku pastelizatora” zapisano. Po termomodernizacji poszedł pewnie prikaz, że na nowej elewacji nie wolno wieszać anten. Może z troski o nową elewację, a może z dbałości o estetykę osiedla. „Kłopotliwi” okazali się karni, żadna antena nie zeszpeciła bloku.

Wracałem z poczuciem kompletnej załamki. Po równych ścieżkach rowerowych pomykali Niemcy na swoich składaczkach. Pełno ich było też na samym promie. Stali w równej kolejce do zejścia. Gdzieś tak na środku rzeki koleś w aucie stojącym obok mnie odpalił silnik. Bo przecież zaraz będzie zjeżdżał i nic to, że był chyba siódmy w kolejce, spokojnie mógł poczekać jeszcze kilka dobrych minut. Gdy inni usłyszeli, że tamten odpalił to już nie mogli odpuścić. Atmosfera zrobiła się jak przed startem Formuły 1. Silniki ryczały, a kolesie za kierownicami wpatrywali się w podniesione wrota promu. Spojrzałem na Niemców. Kręcili z niedowierzaniem głowami i uśmiechali się do siebie. Poczułem nagle przypływ narodowej dumy i anteny na Warszewie wydały mi się czymś pięknym i moim.
W ogóle zacząłem się łapać na tym, że mnie to Świnoujście zaskakiwało. Jadąc tam myślałem, że zastanę klasyczne wakacyjne piekło nad polskim morzem. Ale nie było tak źle – tak mi się przynajmniej wydawało. Bo przecież mogło być gorzej. Mogli tym miastem zarządzać na przykład ludzie o charakterze i mentalności podhalańskich górali i wtedy to dopiero byłby tu pierdolnik. Tak sobie właśnie myślałem jeżdżąc po Świnoujściu. Mijałem grających na Fletni Pana Indian, kolesi tańczących break dance, gościa co podbijał piłkę na setki sposobów i jakoś nie dostawałem szału. Nawet ten wszechogarniający jazgot, to „Jesteś szalona” i karaoke, które pewnie słychać na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spływały po mnie jak po kaczce. Klasyczni Janusze spacerowali pomiędzy straganami z chińszczyzną i wybierali bandany, rodziny w przesiąkniętym wkurwieniem milczeniu spożywały posiłki w smażalniach, a ja patrzyłem na to bez cienia irytacji. Boże, nawet ta architektura zaczęła mi się tu podobać, ta nowa deweloperka stawiana intensywnie wzdłuż promenady. Myślałem sobie: „Dobra, trochę to gęsto robią, trochę balkon w balkon. No i płotami grodzą. Ale z drugiej strony mogliby murami. I mogliby każdy budynek inny, a tu jednak, co by nie mówić, jakaś spójność w tym była. Pritzkera nikt za to tu nie dostanie ale przynajmniej nie wali to po oczach tak jakby mogło”. Tak, zacząłem się przyzwyczajać i godzić.
A potem pojechałem do Ahlbeck. Wszyscy mi mówili, żebym tam pojechał więc nawet chciałem sobie odpuścić. Wiedziałem co tam zastanę i chyba nie chciałem sobie tego robić. Ale zostało mi kilka godzin do odjazdu i nie miałem lepszego pomysłu. Wsiadłem na rower i pojechałem. Pomyślałem, że w najgorszym wypadku tam zostanę i poproszę o azyl.
Było tak jak myślałem. Cicho, biało i kremowo. Małe blon Helmuciki pogryzały die paróweczken siedząc na białych, drewnianych ławeczkach. Nie było badziewia i Indian. Siedziałem przy głównym deptaku i bujałem się sieroco. Spodziewałem się tego, ale i tak bolało.
Lotnisko Heringsdorf wyłania się znienacka. Po prostu jedzie się przez pola, zbóż łany, jakieś kępy lasu, trochę się wzdycha i nagle jest budyneczek terminalu. Pomieszczenie do kontroli bezpieczeństwa przypomina pokój socjalny na zapleczu taniego supermarketu. Trzeba wchodzić po kilka osób bo inaczej ludzie by się podusili. W środku tylko stół i maszyna do prześwietlania bagażu. I pięć, dosłownie pięć, plastikowych pudełek do których wkłada się fanty.
Wyglądało to wszystko jak realizacja marzeń ludzkości o transporcie powietrznym. O to chodziło tym wszystkim futurystom, którzy wieszczyli, że w przyszłości latanie to będzie normalka i chleb powszedni. Bo przecież te wszystkie wyczesane w kosmos terminale za miliony i dla milionów sprawiają wrażenie czegoś specjalnego i wyjątkowego. A to tutaj wyglądało, jak dworzec PKS w mieście powiatowym tylko, że było czysto. Pospolitość pośród pól, równie dobrze mogłaby tu stać stodoła.
Siedziałem i patrzyłem na drzewa po drugiej stronie pasa startowego. Tuż obok jakiś koleś ogarniał się po kontroli, wiązał buty, pakował graty do torby. Potem zaczął zakładać pasek do spodni. Było po mnie. Gość wyglądał całkiem normalnie, pasek w sumie też, ale jego klamra niweczyła ten efekt. Była wielka jak łapsko piekarza, mosiężna i przedstawiała ryj szczerzącego się niedźwiedzia. Nie mogłem się na nią napatrzeć. Koleś majstrował przy portkach, a ja się na nią tępo gapiłem zastanawiając się jak on z tym siada.
Chwilę potem wyszliśmy na płytę lotniska. Pachniało świeżo skoszoną trawą i było zimno. Przy samolocie kręciło się kilku facetów. Wystartowaliśmy, patrzyłem przez okienko na Świnoujście w dole. Na zachód od miasta, na zielonej połaci lasu widać było niewielką, ledwo zauważalną bladą kreseczkę. To granica, ale jak się o tym zapomni, można ją przeoczyć.

Ze Spitaka


W innych okolicznościach pewnie by mnie to rozbawiło- gdy wyjeżdżaliśmy ze Spitaka zaczął padać deszcz. Już wcześniej tu padało, ale teraz zrobiło to na mnie jednak wrażenie. Puściłem Varud i patrzyłem na góry. Nie na domy, nie na ten pierdolnik, na który tu nie umiem się nawet wkurwić. Na góry. Wznosiły się tuż za ostatnimi zabudowaniami. Były nagie, surowe, zielone i usiane skałami. W samochodzie było chłodno więc z łatwością mogłem sobie wyobrażać, że to Skandynawia – jakaś Norwegia albo Islandia. Wystarczyło nie patrzeć na domy. Ale to tutaj to była Armenia- nie dało się o tym zapomnieć.

W tylu miejscach świadectwa, że zrezygnowali i coś porzucili. Niedokończone drogi, domy, fabryki, obory, stacje benzynowe. Jakby stracili nadzieję w połowie roboty i po prostu stąd odeszli, może szukać szczęścia gdzie indziej. Ludzie pełni nadziei w tym nasączonym rezygnacją pejzażu.

Ale i tak ciągle się tu dzieje. Jedni coś wiozą, inni niosą, ten ciągnie, tamten pcha. Dywan, tapczan, starą szafę, zwój przewodów albo plastikowych rurek. Budują. Ewentualnie budowali lub zaraz będą budować. Potem to porzucą. Może nie starcza im po prostu cierpliwości, może przypominają sobie tamto trzęsienie, miasto w ruinie. A może po prostu dostrzegają, że to donikąd nie zmierza dopiero wtedy jak zaczną- przywiozą pustaki, ustawią szalunki, zmieszają cement. Dlatego to porzucają. Szybko jednak o tej swojej rezygnacji zapominają, zapala się w nich nowy płomyk, nowa chęć zmiany i zaczynają coś nowego? I tak w kółko.

Tak sobie myślałem jadąc na tylnym siedzeniu starej Astry. Michał siedział z przodu i gadał z taksiarzem bez nogi. Hamulec naszego opla wciskała plastikowa proteza. Michał rozmawiał, ja powinienem słuchać, ale już nie byłem w stanie. W najlepszym wypadku znałem tę historię, miałem takich cały notes i właśnie zaczynałem się zastanawiać co zrobić by nimi nie epatować gdy zacznę pisać. W najgorszym wypadku historia, którą opowiadał nasz taksówkarz była jeszcze smutniejsza niż wszystkie pozostałe. Miała być może tyle reporterskiego mięsa, że możnaby nimi obdzielić kilka książek. Nie słuchałem jej więc zupełnie świadomie. Wiedziałem jak trzeba ją napisać by poruszyła do łez. Trochę mi się od tej wiedzy robiło już niezręcznie.

24 godziny później siedziałem na Skwerze Designu w Gdyni i czekałem na możliwość wygłoszenia wykładu o tym jak nam to parszywieje przestrzeń w Polsce. W głowie kłębiły mi się obrazy zagrzybiałych baraków Spitaka, w dłoni tracił swoją rześkość organiczny soczek, który kupiłem za równowartość tygodniowej wypłaty Dawida Pogosyana, człowieka, który z bólu po utracie syna wyrwał sobie sam wszystkie zęby. Tuż obok brodate i zakurzone niedobitki Opener’a okupowały Żabkę. Obok mnie młodziKreatywni w panamach (p-a-n-a-m-a-c-h) starali się nie słyszeć jak jakiś bezdomny tłumaczył im, że nie jadł nic od rana. Dobrze im szło. Udało im się go zamienić swoją obojętnością w czyste powietrze.
Kawałek dalej stanęły dwie młode miłośniczki designu. Perorowały:
– A te mebelki bardzo mi się podobają wiesz, baaardzo, taka lekka forma, no nie, nienachalność taka ale też industrial taki trochę no nie? – tak sobie plotły stukając pazurami w GorillaGlass, żeby przyinstagramić dzieło designu na Skwerze Designu w letniej stolicy Designu. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie mówiły o europaletach ułożonych w równy stosik.

Tak, ewidentnie nie byłem w nastroju. Miałem ochotę stamtąd prysnąć i uratować jakiś kawałek świata, w tej jego części, w której udał się jakby mniej. Wiedziałem, że muszę to przeczekać, że samo przejdzie. Zrobiłem ten wykład, pojechałem do hotelu.
Dzień później Michał napisał do mnie sms-a:

„Czuje się jakbym obejrzał trudny film i teraz mnie gniecie”

A potem jeszcze jednego: „W Spitaku było dziś małe trzęsienie ziemi. Ale nikomu nic się nie stało”

Czego nie widać a czuć

Czasami nie wierzę, że się to dzieje. Ciągle zbiegi okoliczności, które, cytując mistrza, „wyglądają jak wyrafinowany plan”. Spotykamy ludzi, którzy po trzech minutach rozmowy zaczynają opowiadać nam historie, od których chce się wyć. Jesteśmy tu raptem dwa dni, a mimo to już wiemy, żeby nie zadawać niektórych pytań.
Spitak podniesiony z gruzu, ustawiony w tym samym miejscu, z dykty, blachy, sklejki i garści kamieni. Trochę betonu, trochę stali, trochę kurzu i mnóstwo smutku. Wczoraj Tatul zabrał nas pod pomnik ofiar trzęsienia ziemi. Szedł przez zielsko, rozgarniał je co kilka kroków i z kamiennych tablic odczytywał liczbę ofiar w kolejnych wioskach z okolicy. W końcu dotarł do Spitaka i przeczytał, że w ciągu minuty zginęły tam 1003 osoby. Staliśmy nieco zmieszani bo wszędzie czytaliśmy, że więcej. W końcu Katrin podeszła do tej tablicy jeszcze raz i pochyliła się nisko.
– 4003 – powiedziała – ta jedynka wygląda po prostu jak czwórka.
A więc jednak co piąty żyjący wtedy w mieście człowiek.
Dziś poszliśmy na cmentarz. Łuczak fotografował nagrobki, ja czasem trzymałem mu białą szmatę, a czasem po prostu patrzyłem na miasto. To nieprawda, że ten cmentarz widać tu z każdego miejsca. Szczerze mówiąc prawie w ogóle go nie widać. Ale na pewno go czuć.