Będzie można zwiedzić Szumin

24 maja 2014 roku Muzeum Sztuki Nowoczesnej otwiera dla publiczności dom Zofii i Oskara Hansenów w Szuminie. Będzie on dostępny podczas cyklicznie organizowanych wycieczek. Pierwsze wycieczki odbędą się na przełomie maja i czerwca.
Drewniany dom, położony na Mazowszu, w malowniczym starorzeczu Bugu, jest przestrzennym manifestem idei Formy Otwartej, którą Oskar Hansen, polski członek Team 10, uczynił osią swojej twórczości architektonicznej. Forma Otwarta zaprezentowana po raz pierwszy na kongresie CIAM w Otterlo w 1959 roku zakładała otwarcie architektury na współtworzenie jej przez jej użytkowników, sytuowała ją w roli „chłonnego tła” eksponującego wydarzenia codziennego życia. Nastawiona na partycypację, proces, zmianę hierarchii między artystą i widzem stała się kluczową ideą dla działalności architektonicznej Hansena oraz inspirującym punktem odniesienia dla twórczości artystycznej jego studentów z warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Dom, budowany od 1968 roku, w pełni wyrażał te idee, będąc jedną z niewielu prac Hansenów zrealizowanych zgodnie z ich życzeniem, bez ograniczeń narzucanych przez socjalistyczny przemysł budowlany. Czasoprzestrzenna architektura płynnie łącząca wnętrze i zewnętrze zawierała w sobie pierwiastek zmiany, łatwo adaptując się do zmieniających się potrzeb użytkowników. Budowana jako rama dla życia, ożywa wraz z obecnością ludzi. Szczególną atmosferę domu współtworzą ślady działalności i pasji jego mieszkańców – umieszczone wokół domu instrumenty dydaktyczne do nauki podstaw kompozycji; stalowa struktura z biennale w Wenecji z 1977 roku, po której pnie się winorośl i drewniany gołębnik, który, jak uważała Zofia Hansen, był najdoskonalszym dziełem jej męża.
Od 2014 roku opiekę nad domem sprawuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Od maja będzie możliwe jego zwiedzanie podczas wycieczek organizowanych przez Muzeum. Równolegle ukaże się książka poświęcona architekturze domu ze znakomitymi zdjęciami Jana Smagi, udostępnionymi przez Fundację Galerii Foksal, oraz esejami Filipa Springera i Aleksandry Kędziorek.
Pierwsze wycieczki, organizowane wspólnie ze Stowarzyszeniem Powojenny Modernizm i Festiwalem Otwarte Mieszkania, odbędą się w dniach 24 maja, 31 maja i 7 czerwca. Na wszystkie wycieczki wstęp wolny, obowiązują zapisy.

WIĘCEJ INFORMACJI

Planowane są następujące występy

12 maja w Poznaniu – Galeria Miejska Arsenał – ja magister, prowadzę spotkanie z profesor Ewą Rewers, profesor Ewą Toniak i doktorem Piotrem Kordubą na temat architektury Arsenału. W drzwiach będzie stał ochroniarz więc nie ma co przynosić ostrych przedmiotów, pomidory też będą profilaktycznie konfiskowane. Więcej TUTAJ

15 maja w Łodzi – Poleski Ośrodek Sztuki – XII Festiwal Literatury Prope Mercatum – rozmowa o książce „Wanna z kolumnadą”

16 maja w Warszawie – Kultura Liberalna – dyskusja o polskim reportażu, który przecież ma się świetnie (z Bożeną Dudko i Adamem Pluszką)

22 maja w Warszawie – Muzeum Sztuki Nowoczesnej – „Dom jako Forma Otwarta” – premiera książki o szumińskim domu Zofii i Oskara Hansenów – TUTAJ jest o książce. A TUTAJ o spotkaniu.

23 maja w Warszawie Piątek w Empiku Junior ( ul. Marszałkowska 116/122) będę sobie mógł posiedzieć obok Elisabeth Åsbrink, Marka Dannera i Wojciecha Jagielskiego podczas dyskusji panelowej o „Potrzebie nieustannego dziwienia się” i granicach reportażu. Żebym się jeszcze bardziej tym stresował to spotkanie poprowadzi Konstanty Gebert.

24 maja podczas Warszawskich Targów Książki o godzinie 10:15 przewspaniała Justyna Czechowska walcząc z niedospaniem będzie mnie przepytywać, a ja będę próbował powiedzieć cokolwiek sensownego. Był plan, żeby to spotkanie zatytułować „Kogo obchodzi reportaż w sobotę o świcie” ale stanęło na banalnych „Kluczach do rzeczywistości”. Może nam wyjdzie. Zobaczymy. Chwilę później bo o 12:15 będę podpisywał „Zaczyn” i inne książki (zasadniczo tylko swoje ale mogę od biedy podpisać też książki innych autorów) . Na stoisku Agory to się będzie działo.

25 maja padnę na pysk

27 maja odbędzie się natomiast spotkanie wokół „Wanny z kolumnadą” w Szamotułach, ale chwilowo nic więcej o nim nie wiem, poza tym, że będzie.

To na razie tyle. W czerwcu i lipcu też się będzie działo, ale o tym w następnym odcinku. Generalnie w planach jest Gdynia, Katowice (OFF Festiwal ale nie będę śpiewał), Gdańsk i Wrocław.

150 minut


Bydgoszcz:
Po spotkaniu poszedłem sobie kupić coś na wieczór i jak zwykle nie mogłem znaleźć spożywczego. Miasto było puste i mokre. Łaziłem beznadziejnie odbijając się od witryn banków, aż w końcu coś znalazłem. Ale to był ten typ sklepu, w którym colę trzymają w tych samych lodówkach co mięso. Już kiedyś sobie obiecałem, że takie bluźniercze praktyki będę bojkotował. Skończyłem w kawowej sieciówce. Dziewczyna z obsługi uparła się, że „przyrządzi” mi kanapkę na ciepło, choć ja chciałem tylko kupić i jak najszybciej stamtąd wyjść. Ale jej musiało się zajebiście nudzić bo dookoła nie było nikogo. W końcu postawiła mi na ladzie kubek z herbatą i te kanapki. Z kieszeni wyjęła małą klepsyderkę z kolorowym piaseczkiem.
– Herbata musi się parzyć pięć minut – zaordynowała kategorycznie.
– Ale nie będziemy tyle czekać prawda? – powiedziałem, podziękowałem grzecznie i wyszedłem. Później zrobiło mi się jej trochę żal ale to była jedna z tych sytuacji gdy nie ma już możliwości powrotu. Szedłem więc z tą niedoparzoną herbatą do hotelu, a kanapka na gorąco parzyła mi przez kieszeń kurtki udo. Na rynku też było pusto. Na środku stała tylko dziewczyna z różowym parasolem Cocomo. Miała nagarniać naiwniaków, którzy chcą wydać kilka tysięcy na drinka. Ale nie bardzo było kogo zaczepiać. Gdy usłyszała kroki odwróciła się w moją stronę, obrzuciła znudzonym spojrzeniem i wróciła do grzebania paluchem w telefonie.

Toruń:
– Bo w Solcu kogoś rozjechało na śmierć – powiedział i usiadł. Z torby wyjął małego laptopa, otworzył go i włączył sobie kabareton. Jakieś Ani Mru Mru w Mrągowie czy coś równie przezabawnego. Bez słuchawek. Na moje pytająco-błagające spojrzenie powiedział tylko:
– Trzeba zabić jakoś czas bo chwilę tu posiedzimy no nie? – i chrupnął czipsa.
Byliśmy w dupie. Wyszedłem z poczekalni na peron. Na ławeczce przy szlabanach siedział bojownik o prawdę. Miał może ze dwadzieścia lat, czarny garniak, koszulę bez krawata i biało- czerwoną flagę zwiniętą karnie wokół kija od szczotki. Jak w mordę strzelił jechał na Krakowskie Przedmieście. To w końcu 10 kwietnia, w końcu to Toruń. Jeśli skądś ma wyruszyć odsiecz to właśnie stąd.
Kawałek dalej był już krajobraz po bitwie. Na ławkach rozwaliło się pięciu kolesi. Też czekali na mój TLK „San” * (Bydgoszcz – Przemyśl – how sad is that?). Ale oni akurat byli już nawaleni gdy o żadnym opóźnieniu nie było jeszcze mowy. Teraz już właściwie nie mieli kontaktu z posmoleńską rzeczywistością. Dookoła walały się butelki. Jakby powiedział mistrz Herbert wyglądało to tak jakby „wielka uczta zakończyła się rzezią”. Gdy pociąg w końcu wtoczył się na peron konduktor dobrotliwie budził ich trącając czubkiem buta. Zwijali się niemrawo i pakowali bety do wagonu.
Potem ruszyliśmy, a kierownik składu przed każdą kolejną stacją mówił, że nadal mamy 150 minut opóźnienia „z powodu TRAGICZNEGO, ŚMIERTELNEGO wypadku w Solcu”. Powtórzył to tyle razy, że gdy wysiadałem w Warszawie byłem jednym wielkim wyrzutem sumienia, że udało mi się przeżyć.

Różowy most


Lubię Głogów. Lubiłem już wtedy, gdy tylko tędy przejeżdżałem w drodze do Jeleniej Góry. Teraz jechałem tym samym autobusem. PKS Słupsk o 13:50 z Poznania. Głowę bym dał, że tan sam wóz, dość już wysłużony, tyle że mu na bocznej szybie przykleili, że WiFi jest na pokładzie. Wysiadłem w połowie tamtej drogi sprzed czterech lat.
Ale najpierw był ten różowy most nad brunatną rzeką. I wysokie nabrzeże z resztkami tamtego miasta. Wyglądało to, poza mostem , dość złowrogo. A z mostem dość beztrosko.
Na dworcu siedziało dwóch bliźniaków. Na jednej ławeczce, tak blisko siebie, że przez chwilę pomyślałem, że są zrośnięci, ale to by nawet na blogu nie przeszło. Byli jednak osobni. Mieli na oko po 50 lat czyli w sumie 100. Te same czapki, te same kurtki, wąsy. Różnili się tylko okularami, tzn jeden miał, a drugi nie. Może zgubił. Chciałem im zrobić zdjęcie, zapytałem czy mogę. Odmówili grzecznie w ten sposób, że jeden zdanie zaczął, a drugi skończył.
Głogów jest w porządku bo się nie bawi w udawanie. To znaczy bawi się na całego, te plastikowe kamieniczki przy rynku i pastelowe atrapy na Lidlu to przecież czysty fałsz ze snu szalonego postmodernisty. Ale przecież to widać na kilometr, ze to humbug. W tym sensie to jest szczere. Lubię też te ich kolorowe jak nieszczęście bloczydła. Są wszędzie i są bardzo. Pomiędzy nimi przezierają resztki tego, co jakimś cudem nie wpadło pod walec roku 1945-go. Na wielkim jak Monaco rondzie stoi na przykład cacuszko z czerwonej cegły. Przeurocze, tylko czekać aż wyjdzie z niego Mamusia Muminka. Kawałek dalej jest pierzeja starych domów, pięciopiętrowych kamienic. Patrzyłem i zastanawiałem się jak tu musiało być zanim zadudniły armaty. Bo, że musiało być nieźle to widać nawet teraz. Aż wzbraniam się przed szukaniem starych pocztówek z Glogau bo mnie znowu szlag trafi. Potem wszedłem pomiędzy te bloki bo szukałem biblioteki,w której miało być spotkanie. Na ulicy Słowiańskiej były na wskroś niesłowiańskie wille, one także przetrwały przejazd ruskiego walca. Słowiańska krzyżowała się z Grunwaldzką i tam też architektura przypominała raczej to co stawiali potomkowie pokonanych pod Grunwaldem, a nie zwycięzcy. Taki paradoks.Na ulicy Jedności Robotniczej była za to szkoła im.Jana Pawła II. A kawałek dalej biblioteka. Spotkanie było nie wiedzieć czemu o Miedziance. Ale może to dobrze. Przypomniałem sobie o czym to jest.