Autor: Marek Woźniczka
Bukareszt #2
Bukareszt #1
Chicago #6
Chicago #5
Chicago #4
Chicago #3
chicago #2
Pierwszy dzień był najtrudniejszy bo nie mogłem w to uwierzyć. Poszedłem na spacer wzdłuż Michigan Ave ale przy budynku Chicago Tribune po prostu odpadłem. Uciekłem w boczne uliczki, między drzewa, żeby to jakoś oswoić. Na butach miałem jeszcze resztki błota ze środkowoeuropejskiej równiny i teraz to błoto zaczynało mi niebezpiecznie ciążyć. Spowalniało ruchy, plątało język. Karlałem wobec przestrzeni i nie było mi z tym dobrze. Wszedłem do jakiejś pustej knajpy i zamówiłem cheesburgera. W telewizji pokazywali mecz futbolowy. Jadłem i patrzyłem na rozbijających się o siebie wielkich osiłków. Brutalny sport i brutalna architektura. Tego mi było trzeba, bym mógł wyjść na zewnątrz i jakoś się z tym zmierzyć.
Dzień później w drodze na kolejkę zobaczyłem starą Murzynkę. Z plastikowej butelki wylewała wodę w szparę między płytami chodnika. Była staranna. Wyglądało to tak, jakby wcześniej zasadziła tam jakieś nasiona i teraz dbała o nie by wzrosły. Gdy po całym dniu łażenia wracałem do hotelu ona nada tam była. To miasto wygląda trochę jak cud, więc może wiedziała co robi, może jej tam coś urośnie. Dynia albo wielkie drzewo. To by miało jakiś sens.
No więc się włóczę bo czuję się w obowiązku by zobaczyć jak najwięcej. Ale najchętniej siedziałbym w kawiarniach i całymi dniami patrzył na ludzi. W jednej sieciówce mają tu taką zasadę, że wszystkie stoliki są przy oknach. Nie trzeba walczyć o taki z widokiem na ulicę bo innych właściwie nie ma.
Wczoraj pojechałem na Promontory Point bo K. napisała mi, że tylko stamtąd można zobaczyć jezioro. Trochę jej nie wierzyłem, bo z hotelu mam nad wodę niecałą przecznicę, mogę iść tam w każdej chwili . Miała rację. Jezioro jest blisko, ale w centrum czy z pirsu nie sposób na nie popatrzeć. Miasto jest zbyt blisko, nie sposób oderwać od niego oczu. Natura z tym swoim jeziorem może się schować. Nawet ten pirs nie jest po to by popatrzeć na wodę. Cumują przy nim statki, które codziennie wożą pasażerów chcących oglądać miasto od strony jeziora. Jest też diabelski młyn ustawiony tak, żeby patrzeć na miasto.
Na Promontory Point było inaczej. W parku było pusto i cicho, po trawnikach biegały szare wiewiórki. Na brzegu, nad samą wodą ułożyli z kamieni miejsca biwakowe. Tak, żeby można było rozpalić ognisko i sobie po prostu patrzeć. Miasto było daleko, wyglądało zza cypla, ale było już za lekką mgiełką unoszącą się nad wodą. Magnetyczne przyciąganie nie było już tak silne.
Chodząc po mieście przez chwilę nawet pomyślałem, że mi się tu nie podoba, że to wszystko jest jak jakaś cywilizacyjna masturbacja. Szybko mi przeszło. Bo tu nie ma nic do lubienia, nic do podobania, nawet nie można powiedzieć, że to kwestia gustu. To trzeba podziwiać. I „trzeba” nie znaczy, że się powinno. To znaczy tylko tyle, że nie ma się innego wyjścia. Brutalna architektura brutalnie zmusza do admiracji. Łamie każdy opór.
chicago#1
1650 kilometrów
Kierowca autobusu szedł kowbojskim krokiem, kiwał się na boki, szeroko rozstawił ręce, patrzył gdzieś w dal. Dookoła trwała wielka modernizacja Katowic więc wszystko było sakramencko rozpieprzone. W końcu wyjął z kieszeni elektroniczny kluczyk, piknął i można było wsiadać. Było nas raptem kilkoro, ale wszyscy rzucili się by zająć najlepsze miejsca. Nawet ten dziadek, który przypominał Adama Zagajewskiego. Kierowca był ponad to. Kasował za bilety, coś tam mruczał, nie patrzył na ludzi. A potem pojawił się brodaty karzeł. Obserwowałem go przez szybę. Kręcił się przez chwilę po piaszczystym placyku, który teraz robił tu za przystanek. Grzebał butem w żwirze, zerkał w stronę autobusu, uśmiechał się nieśmiało pod nosem. Nie wiem ile miał lat – może dwadzieścia parę, może więcej. Coś było z nim nie tak. Kierowca go znał. Coś tam do niego mówił, tamten radośnie łapał każde rzucone mu słowo. Potem musieliśmy przejechać parę metrów, przesunąć się, żeby zrobić miejsce czemuś z tyłu. Kowboj rzucił do niego krótkie „no to chodź” i tamten mały już stał na schodkach autobusu. Ruszyliśmy kawałek, może było tego 10 metrów, z otwartymi drzwiami, a karzeł aż piszczał z radości. Potem wyskoczył, machnął kowbojowi i pobiegł w podskokach w swoją stronę. Patrzyłem jak się oddala, widziałem tylko jego plecy, ale byłem pewien, że się uśmiecha.
Tysiąc kilometrów dalej i kilka dni później szedłem przez pusty Szczecin i zastanawiałem się co tam robię. W hotelu nie było nikogo, pokój był sterylny do bólu, z okien było widać jakiś parking i ceglane dupsko katedry. Wieże niknęły za jakimś blokiem. Rano poszedłem na dworzec. Kupiłem sobie pierwszą klasę, żeby z nikim nie jechać bo po tygodniu autyzm miałem w rozkwicie i coś musiałem z tym zrobić. Ale wsiedli oni. Niby zwyczajne małżeństwo, starsi ludzie. Ona po godzinie gapienia się przez okno otworzyła Poradnik Domowy, on – Kasztelana w puszce. W ogóle się do siebie nie odzywali. W Poznaniu on wziął kurtkę i wyszedł popatrzeć jak przepinają lokomotywę. Wrócił po kilku minutach, podszedł do niej , chwycił za ramię i jak więźnia przesadził na miejsce, które dotąd zajmował. Widać nie lubi jeździć tyłem do kierunku jazdy. Ona próbowała cicho protestować, ale zobaczyła mnie i się poddała. Jechali aż do Białegostoku. Już tam byłem więc wysiadłem w Warszawie.