Odbitki kolekcjonerskie – „Mein Gott, jak pięknie”

Użranki, Mazury, kwiecień 2021
Użranki, Mazury, kwiecień 2021

 

KATALOG ODBITEK KOLEKCJONERSKICH – POBIERZ TUTAJ

Fotografia w pracy nad „Mein Gott, jak pięknie” była szczególnie ważna.  Z kilku powodów. Przede wszystkim lubię wykorzystywać aparat jako narzędzie poznawcze, tutaj praktyka ta okazała się szczególnie pomocna, bo moim tematem był pejzaż. Nie bez znaczenia był też fakt, że jednym z bohaterów książki okazał się Jan Bułhak – ojciec polskiej fotografi(ki), twórca koncepcji fotografii ojczystej i popularyzator wykorzystywania fotografii w krajoznawstwie. Pracując nad tą książką jeździłem śladami Bułhaka po Ziemiach Zachodnich i Północnych, które on fotografował w drugiej połowie lat czterdziestych XX wieku. W podróżach tych starałem się wykorzystywać jego metodę patrzenia i fotografowaniu krajobrazu. Starałem się przy tym umieścić na swoich zdjęciach to, co jest tematem tej książki, a o czym Bułhak siłą rzeczy nie mógł mieć pojęcia. Są to oznaki antropocenu, często tak subtelne, że niewidoczne.

Wielką przygodą było takie fotografowanie.

Książka rozpoczyna się esejem zdjęciowym, będzie też wystawa tych zdjęć w Poznaniu. Pomyślałem jednak, że to dobry moment aby przy okazji premiery „Mein Gott, jak pięknie” przygotować edycje odbitek kolekcjonerskich w dwóch formatach. Poza dosłownie kilkoma wyjątkami nie robiłem wcześniej prac kolekcjonerskich i nie wiem kiedy w przyszłości zrobię następne.

Zdjęć z „Mein Gott…” nie będzie można w związku z tym kupić w wersji odbitek sygnowanych, które sprzedaję poprzez Etsy.

Wydruki pigmentowe w standardzie muzealnym na papierze archiwalnym Hahnemuhle Photo Rag 308 gsm.
Rozmiar 1 (80 x 53 cm) – 5 sztuk w każdej edycji (+2 AP) – 4000 zł za sztukę (plus rama na życzenie zamawiającego i koszt wysyłki)
 
Rozmiar 2 (40 x 25,5 cm) – 12 sztuk w każdej edycji (+2AP) – 1000 zł za sztukę (plus rama na życzenie i koszt wysyłki)

Do każdej odbitki dodaję certyfikat oraz egzemplarz „Mein Gott, jak pięknie” z autografem.

Wysyłka lub odbiór po 20 marca. W sprawie zamówień kontakt pod adresem: kontakt@filipspringer.com

Kadyny, listopad 2021
Kadyny, listopad 2021
Okolice Świecia, listopad 2021
Przełęcz Trzech Dolin, Góry Kamienne, lipiec 2021
Przełęcz Trzech Dolin, Góry Kamienne, lipiec 2021
Zatoń Dolna, czerwiec 2021
Zatoń Dolna, czerwiec 2021
Notyst Mały, Mazury, kwiecień 2021
Notyst Mały, Mazury, kwiecień 2021
Śniadowo, Mazury, sierpień 2022
Śniadowo, Mazury, sierpień 2022
Schwedt / Oder, wiosna 2021
Schwedt / Oder, wiosna 2021

 

 

A tutaj można obejrzeć krótki film o tym jeżdżeniu i fotografowaniu

YouTube Preview Image

 

Antymateria mecenasem mojej kolejnej książki

Moja następna książka ukaże się w Wydawnictwie Karakter. Z grubsza będzie opowiadała o tym, co rewolucja przemysłowa zrobiła z krajobrazem i przyrodą na bardzo konkretnych obszarach Polski w ciągu ostatnich 200 lat. To chyba najbardziej rozległy terytorialnie i czasowo projekt, nad jakim kiedykolwiek pracowałem. Od ponad roku siedzę w materiałach i źródłach, wspieram się pomocą osób bardziej fachowych ode mnie, przemierzam też kraj wzdłuż i wszerz. Tak jak w poprzednich projektach, tak i w tym nie byłoby to wszystko możliwe bez wsparcia zewnętrznego. Takie wsparcie udało mi się znaleźć i tym razem. W pracy nad tą książką podróżuję szlakiem moich bohaterów i wątków głównie na rowerze. Dlatego jej mecenasem została

Antymateria (www.antymateria.com)
I wiecie co? Zwykle odbyłoby się to tak, że oni daliby mi rower (a fajne mają te rowery) i ja bym nim jeździł po tej Polsce, dokumentował i robił przy okazji temu rowerowi zdjęcia na Instagram. Tyle, że ja już mam rower. Jest całkiem dobry i sprawny. Postanowiliśmy więc, że nie będziemy uprawiać fikcji i wspierać nadprodukcji rzeczy. Ja będę sobie jeździł na tym moim, który się sprawdza, a oni i tak będą mnie w pracy nad tą książką wspierać. Bo jeżdżenie na rowerze jest fajne, a mój temat im się spodobał. Kasa, którą od nich dostałem pójdzie zaś na wynagrodzenie dla mojej przewspaniałej researcherki. Tak też może to działać.

Lamus Innenraum

Do dzisiejszego przedpołudnia to ja nawet nie wiedziałem, gdzie jest Bierzwnik. A że w ogóle jest, to się dowiedziałem kilka dni temu, jak mi Kaśka przypomniała, że mam tam spotkanie autorskie. No to pojechałem. Spotkanie było na siedemnastą, bo im mniejsza miejscowość, tym wcześniej są te spotkania. A Bierzwnik ma tysiąc mieszkańców. Można się z tego pośmiać, ale można pozazdrościć. Ja chyba ostatnio jednak bardziej zazdroszczę.

Peron w Bierzwniku jest trawiasty i miękki. Wysiadało trochę ludzi i nikt na to oczywiście nie zwracał uwagi, ale pode mną ugięły się kolana. Bo miękkich peronów jest coraz mniej, już nawet ten w Janowicach Wielkich zabetonowali i nigdy tego skurwysynom nie wybaczę. A ten w Bierzwniku ocalał. Jakby dworzec, tory, cała miejscowość i wszystko co ludzkie dookoła, a nie było tego, umówmy się, sporo, stanowiły tylko nieśmiały dodatek do tego, co pierwotne.

Jak miejscowość ma miękki peron, to się w niej wysiada na zupełnie innych warunkach.

Ludzie z biblioteki czekali na mnie z samochodem. Przejechaliśmy tylko kilkaset metrów przez las, ale i tak zdążyli rzucić, że mam pecha, bo nie obejrzę Lamusa. Ale dostanę album – obiecali. Zastrzygłem uchem. Przyjechaliśmy na miejsce, budynek ośrodka kultury był parterowy i ledwo wystawał z ziemi. Dookoła było ciemno, zimno i pachniało dymem. Na parkingu przemarzało kilka aut. W gablotce  na korytarzu zobaczyłem wygrzebane z szuflad, ziemi albo zapomnienia poniemieckie artefakty – szklane buteleczki po lekarstwach, kilka sztućców, jakiś medalion, zegarek z dewizką, tego typu sprawy. I tabliczki z nazwiskami wymalowanymi szwabachą. Archeologia z przypadku. Spojrzałem pytająco, ale ktoś powiedział, że to ledwie namiastka, że Lamus jest gdzie indziej, ale go nie zobaczę, bo za daleko, za ciemno, tam nie ma prądu i w ogóle.

W sali już czekali ludzie, na stole w kącie było ciasto, babka i termos z herbatą. Domowo było, ciepło. Właśnie po to się jeździ do małych bibliotek. Żeby się z ludźmi najeść ciasta i pogadać. Rozejrzałem się po twarzach i to jest tak, że się czasem od razu wie, do kogo będzie się mówiło najbardziej. Najpierw dostrzegłem Magdę, a chwilę potem weszła Marta. Ta pierwsza się Lamusem dziś opiekuje, ta druga go kiedyś tam wymyśliła. Po chwili trzymałem w rękach ten obiecany album, albumik wręcz.

Marta Ryś – Tracz  napisała w nim, że chciała po prostu „ratować ślady czasu minionego” – „żeby można było to wszystko wziąć do ręki, pogładzić, poczuć faturę”. Zaczęła więc zbierać po wioskach stare sprzęty – te wszystkie dzbanki, prawidła do butów, przedwojenne talerze, gliniane butle, skrzynie, kosze do wyrastania chleba.

Nawet napisy po angielsku i niemiecku zrobiły. Żeby poszło w świat. Wnętrze Lamusa – czytam w jednym z podpisów –  Interior of Lamus / Lamus – Innenraum.

No i ja wiem przecież, że takich izb jest dużo i że się takim szpejem handluje na co drugim targu staroci. Ale one wystawie tego wszystkiego („żeby można było to wszystko wziąć do ręki, pogładzić, poczuć faturę”) dały tytuł „Jesteśmy epizodami w życiu przedmiotów”. I może chodzi o ten miękki peron, może o mroźny wieczór, może o zapach dymu na wiosce. Może o to, co one w oczach miały. A może o tych wszystkich ludzi w zagubionej gdzieś w ciemności bibliotece, w miejscowości, której istnienia nie byłem miesiąc temu świadom. A może jeszcze o fakt, że na stole leżało Miasto Archipelag z opowieścią o Januszu Skrzypczaku, który w innym kącie Polski ratuje przedmioty i zaklęty w nich czas („bo kto tu kogo posiada, ona nas, czy my je?”).

A może o to wszystko jednocześnie chodzi. I o tą pęczniejącą gdzieś z tyłu głowy pocieszającą myśl, że dzięki takim wariatom świat jeszcze do reszty nie zwariował.

– A co ty tu robisz? – zapytałem Magdy Nowackiej – Gołębiewskiej już po spotkaniu, gdy jeszcze mi opowiadała o tym ich Lamusie.
– A jeżdżę, rozglądam się, co by tu jeszcze uratować zanim nie będzie – odpowiedziała.
Potem poprosiłem, żeby mnie zabrali na dworzec mimo, że do pociągu miałem jeszcze pół godziny. Mróz już solidnie chwycił – dym z kominów tężał w ciemności. Wysiadłem na ciemnym placu przy dworcu, auto dyrektora bibllioteki zniknęło za zakrętem i po chwili było idealnie cicho. W kilku domach paliły się światła, na niebie wisiał księżyc, ale widać też było gwiazdy.
Wszystko dookoła było stare i troszkę odpadało z ekranu. Trawa na peronie chrupała pod stopami, za torami kończyło się światło latarni i kończył się świat.

Jesteśmy epizodami w życiu przedmiotów.

Lamus Innenraum