Choroba sieroca

Cały dzień jeździłem rowerem i fotografowałem granicę. Mocno wiało i w powietrzu było czuć to co nieuniknione. Naród nic sobie z tego nie robił i plażował w bastionach z ustawionych na piachu parawanów. Były takie miejsca, gdzie nie widać było ludzi. Tylko te tyczki i rozpięte miedzy nimi płótno. Jakby nie mogli na siebie patrzeć.
W budynku przejścia granicznego przy drodze numer 95 rozlokowała się Inspekcja Weterynaryjna. Po granicy zostały tylko zarośnięte trawą parkingi, te nadwieszane nad jezdnią dachy i pusta klatka dla psa z niewielkim wybiegiem otoczonym drucianą siatką. Tuż obok były ogródki działkowe „Granica” , a nad nimi dumnie trzepotała biało – czerwona. Kawałek dalej, tuż przed granicznym mostkiem nad Kanałem Torfowym, stała blaszana buda z napisem Zigaretten i frontową ścianą ozdobioną stosami paczek z papierosami. Robiłem jej zdjęcia i wtedy z wnętrza wyłonił się ten facet. Nawet nie zapytał po co to i do czego tylko od razu zaczął pyszczyć. Byłem po drugiej stronie ulicy więc mógł mi naskoczyć. Próbowałem mu tłumaczyć, że moje zdjęcie niczego nie zmienia – jego piękna buda i tak będzie tu stała, będzie pierwszą rzeczą jaką tamci z zachodu zobaczą wjeżdżając do naszego kraju. Skład tanich fajek – tak będzie i nic na to nie poradzimy. On krzyczał, że skoro fotografuję jego „biznes” to tak jakbym stał na jego prywatnym terenie. Ale ja stałem na gruncie Rzeczpospolitej, która tutaj właśnie, kilka metrów stąd kończyła swój byt. Powiedziałem mu, żeby spierdalał i pojechałem. Zatrzymałem się kilkadziesiąt metrów dalej i patrzyłem z oddali jak wygraża mi pięścią. Pewnie myślał, że ze mną wygrał. Niech sobie myśli.

Na końcu ul. Wojska Polskiego było to drugie przejście. Tu był większy kociokwik, ale nikt nie nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami. Po polskiej stronie, na niewielkim placyku stały wozy zaprzężone w konie. Pachniało trochę kurzem, a trochę końskim potem. Było samo południe, ale i tak świeciły się wszystkie latarnie. Wiem, że z takich rzeczy nie można wyciągać ogólnych wniosków, że pewnie była awaria i tak po prostu wyszło. Przecież takie rzeczy się zdarzają. Ale to tutaj naprawdę wyglądało jak koniec cywilizacji i początek barbarii. Tak by przynajmniej napisał „wiadomokto”. Ogorzali faceci na wozach, papierosy, końskie gówno, worki z obrokiem i bezużyteczna iluminacja. Bo co kurwa, nie stać nas? Jak zechcemy to będziemy sobie oświetlać ulice przez okrągłą dobę. I nikt nam nie zabroni bośmy sobie w znoju tę wolność wywalczyli. Krwią przelaną w piach. I nikt nam nie pomógł, za to wszyscy podkładali świnie. Więc się będzie świeciło nawet i w południe i chuj wam do tego.
Następnego dnia pojechałem za rzekę. Chciałem zobaczyć blok na Warszowie, o którym powiedział mi B. Miasto przesiedliło do niego „kłopotliwych”, którzy zaburzali harmonię pożycia społecznego w tej bardziej miejskiej części Świnoujścia. Wiele w tym bezpretensjonalnego wdzięku i empatii przenieść tych najbardziej wkurwiających za wodę, pod las i o nich zapomnieć. A może nawet nie zapomnieć, ale przynajmniej nie widzieć. Blok był przykładnie zielony, tak jak w „Podręczniku pastelizatora” zapisano. Po termomodernizacji poszedł pewnie prikaz, że na nowej elewacji nie wolno wieszać anten. Może z troski o nową elewację, a może z dbałości o estetykę osiedla. „Kłopotliwi” okazali się karni, żadna antena nie zeszpeciła bloku.

Wracałem z poczuciem kompletnej załamki. Po równych ścieżkach rowerowych pomykali Niemcy na swoich składaczkach. Pełno ich było też na samym promie. Stali w równej kolejce do zejścia. Gdzieś tak na środku rzeki koleś w aucie stojącym obok mnie odpalił silnik. Bo przecież zaraz będzie zjeżdżał i nic to, że był chyba siódmy w kolejce, spokojnie mógł poczekać jeszcze kilka dobrych minut. Gdy inni usłyszeli, że tamten odpalił to już nie mogli odpuścić. Atmosfera zrobiła się jak przed startem Formuły 1. Silniki ryczały, a kolesie za kierownicami wpatrywali się w podniesione wrota promu. Spojrzałem na Niemców. Kręcili z niedowierzaniem głowami i uśmiechali się do siebie. Poczułem nagle przypływ narodowej dumy i anteny na Warszewie wydały mi się czymś pięknym i moim.
W ogóle zacząłem się łapać na tym, że mnie to Świnoujście zaskakiwało. Jadąc tam myślałem, że zastanę klasyczne wakacyjne piekło nad polskim morzem. Ale nie było tak źle – tak mi się przynajmniej wydawało. Bo przecież mogło być gorzej. Mogli tym miastem zarządzać na przykład ludzie o charakterze i mentalności podhalańskich górali i wtedy to dopiero byłby tu pierdolnik. Tak sobie właśnie myślałem jeżdżąc po Świnoujściu. Mijałem grających na Fletni Pana Indian, kolesi tańczących break dance, gościa co podbijał piłkę na setki sposobów i jakoś nie dostawałem szału. Nawet ten wszechogarniający jazgot, to „Jesteś szalona” i karaoke, które pewnie słychać na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spływały po mnie jak po kaczce. Klasyczni Janusze spacerowali pomiędzy straganami z chińszczyzną i wybierali bandany, rodziny w przesiąkniętym wkurwieniem milczeniu spożywały posiłki w smażalniach, a ja patrzyłem na to bez cienia irytacji. Boże, nawet ta architektura zaczęła mi się tu podobać, ta nowa deweloperka stawiana intensywnie wzdłuż promenady. Myślałem sobie: „Dobra, trochę to gęsto robią, trochę balkon w balkon. No i płotami grodzą. Ale z drugiej strony mogliby murami. I mogliby każdy budynek inny, a tu jednak, co by nie mówić, jakaś spójność w tym była. Pritzkera nikt za to tu nie dostanie ale przynajmniej nie wali to po oczach tak jakby mogło”. Tak, zacząłem się przyzwyczajać i godzić.
A potem pojechałem do Ahlbeck. Wszyscy mi mówili, żebym tam pojechał więc nawet chciałem sobie odpuścić. Wiedziałem co tam zastanę i chyba nie chciałem sobie tego robić. Ale zostało mi kilka godzin do odjazdu i nie miałem lepszego pomysłu. Wsiadłem na rower i pojechałem. Pomyślałem, że w najgorszym wypadku tam zostanę i poproszę o azyl.
Było tak jak myślałem. Cicho, biało i kremowo. Małe blon Helmuciki pogryzały die paróweczken siedząc na białych, drewnianych ławeczkach. Nie było badziewia i Indian. Siedziałem przy głównym deptaku i bujałem się sieroco. Spodziewałem się tego, ale i tak bolało.
Lotnisko Heringsdorf wyłania się znienacka. Po prostu jedzie się przez pola, zbóż łany, jakieś kępy lasu, trochę się wzdycha i nagle jest budyneczek terminalu. Pomieszczenie do kontroli bezpieczeństwa przypomina pokój socjalny na zapleczu taniego supermarketu. Trzeba wchodzić po kilka osób bo inaczej ludzie by się podusili. W środku tylko stół i maszyna do prześwietlania bagażu. I pięć, dosłownie pięć, plastikowych pudełek do których wkłada się fanty.
Wyglądało to wszystko jak realizacja marzeń ludzkości o transporcie powietrznym. O to chodziło tym wszystkim futurystom, którzy wieszczyli, że w przyszłości latanie to będzie normalka i chleb powszedni. Bo przecież te wszystkie wyczesane w kosmos terminale za miliony i dla milionów sprawiają wrażenie czegoś specjalnego i wyjątkowego. A to tutaj wyglądało, jak dworzec PKS w mieście powiatowym tylko, że było czysto. Pospolitość pośród pól, równie dobrze mogłaby tu stać stodoła.
Siedziałem i patrzyłem na drzewa po drugiej stronie pasa startowego. Tuż obok jakiś koleś ogarniał się po kontroli, wiązał buty, pakował graty do torby. Potem zaczął zakładać pasek do spodni. Było po mnie. Gość wyglądał całkiem normalnie, pasek w sumie też, ale jego klamra niweczyła ten efekt. Była wielka jak łapsko piekarza, mosiężna i przedstawiała ryj szczerzącego się niedźwiedzia. Nie mogłem się na nią napatrzeć. Koleś majstrował przy portkach, a ja się na nią tępo gapiłem zastanawiając się jak on z tym siada.
Chwilę potem wyszliśmy na płytę lotniska. Pachniało świeżo skoszoną trawą i było zimno. Przy samolocie kręciło się kilku facetów. Wystartowaliśmy, patrzyłem przez okienko na Świnoujście w dole. Na zachód od miasta, na zielonej połaci lasu widać było niewielką, ledwo zauważalną bladą kreseczkę. To granica, ale jak się o tym zapomni, można ją przeoczyć.