Planowane są następujące występy

12 maja w Poznaniu – Galeria Miejska Arsenał – ja magister, prowadzę spotkanie z profesor Ewą Rewers, profesor Ewą Toniak i doktorem Piotrem Kordubą na temat architektury Arsenału. W drzwiach będzie stał ochroniarz więc nie ma co przynosić ostrych przedmiotów, pomidory też będą profilaktycznie konfiskowane. Więcej TUTAJ

15 maja w Łodzi – Poleski Ośrodek Sztuki – XII Festiwal Literatury Prope Mercatum – rozmowa o książce „Wanna z kolumnadą”

16 maja w Warszawie – Kultura Liberalna – dyskusja o polskim reportażu, który przecież ma się świetnie (z Bożeną Dudko i Adamem Pluszką)

22 maja w Warszawie – Muzeum Sztuki Nowoczesnej – „Dom jako Forma Otwarta” – premiera książki o szumińskim domu Zofii i Oskara Hansenów – TUTAJ jest o książce. A TUTAJ o spotkaniu.

23 maja w Warszawie Piątek w Empiku Junior ( ul. Marszałkowska 116/122) będę sobie mógł posiedzieć obok Elisabeth Åsbrink, Marka Dannera i Wojciecha Jagielskiego podczas dyskusji panelowej o „Potrzebie nieustannego dziwienia się” i granicach reportażu. Żebym się jeszcze bardziej tym stresował to spotkanie poprowadzi Konstanty Gebert.

24 maja podczas Warszawskich Targów Książki o godzinie 10:15 przewspaniała Justyna Czechowska walcząc z niedospaniem będzie mnie przepytywać, a ja będę próbował powiedzieć cokolwiek sensownego. Był plan, żeby to spotkanie zatytułować „Kogo obchodzi reportaż w sobotę o świcie” ale stanęło na banalnych „Kluczach do rzeczywistości”. Może nam wyjdzie. Zobaczymy. Chwilę później bo o 12:15 będę podpisywał „Zaczyn” i inne książki (zasadniczo tylko swoje ale mogę od biedy podpisać też książki innych autorów) . Na stoisku Agory to się będzie działo.

25 maja padnę na pysk

27 maja odbędzie się natomiast spotkanie wokół „Wanny z kolumnadą” w Szamotułach, ale chwilowo nic więcej o nim nie wiem, poza tym, że będzie.

To na razie tyle. W czerwcu i lipcu też się będzie działo, ale o tym w następnym odcinku. Generalnie w planach jest Gdynia, Katowice (OFF Festiwal ale nie będę śpiewał), Gdańsk i Wrocław.

150 minut


Bydgoszcz:
Po spotkaniu poszedłem sobie kupić coś na wieczór i jak zwykle nie mogłem znaleźć spożywczego. Miasto było puste i mokre. Łaziłem beznadziejnie odbijając się od witryn banków, aż w końcu coś znalazłem. Ale to był ten typ sklepu, w którym colę trzymają w tych samych lodówkach co mięso. Już kiedyś sobie obiecałem, że takie bluźniercze praktyki będę bojkotował. Skończyłem w kawowej sieciówce. Dziewczyna z obsługi uparła się, że „przyrządzi” mi kanapkę na ciepło, choć ja chciałem tylko kupić i jak najszybciej stamtąd wyjść. Ale jej musiało się zajebiście nudzić bo dookoła nie było nikogo. W końcu postawiła mi na ladzie kubek z herbatą i te kanapki. Z kieszeni wyjęła małą klepsyderkę z kolorowym piaseczkiem.
– Herbata musi się parzyć pięć minut – zaordynowała kategorycznie.
– Ale nie będziemy tyle czekać prawda? – powiedziałem, podziękowałem grzecznie i wyszedłem. Później zrobiło mi się jej trochę żal ale to była jedna z tych sytuacji gdy nie ma już możliwości powrotu. Szedłem więc z tą niedoparzoną herbatą do hotelu, a kanapka na gorąco parzyła mi przez kieszeń kurtki udo. Na rynku też było pusto. Na środku stała tylko dziewczyna z różowym parasolem Cocomo. Miała nagarniać naiwniaków, którzy chcą wydać kilka tysięcy na drinka. Ale nie bardzo było kogo zaczepiać. Gdy usłyszała kroki odwróciła się w moją stronę, obrzuciła znudzonym spojrzeniem i wróciła do grzebania paluchem w telefonie.

Toruń:
– Bo w Solcu kogoś rozjechało na śmierć – powiedział i usiadł. Z torby wyjął małego laptopa, otworzył go i włączył sobie kabareton. Jakieś Ani Mru Mru w Mrągowie czy coś równie przezabawnego. Bez słuchawek. Na moje pytająco-błagające spojrzenie powiedział tylko:
– Trzeba zabić jakoś czas bo chwilę tu posiedzimy no nie? – i chrupnął czipsa.
Byliśmy w dupie. Wyszedłem z poczekalni na peron. Na ławeczce przy szlabanach siedział bojownik o prawdę. Miał może ze dwadzieścia lat, czarny garniak, koszulę bez krawata i biało- czerwoną flagę zwiniętą karnie wokół kija od szczotki. Jak w mordę strzelił jechał na Krakowskie Przedmieście. To w końcu 10 kwietnia, w końcu to Toruń. Jeśli skądś ma wyruszyć odsiecz to właśnie stąd.
Kawałek dalej był już krajobraz po bitwie. Na ławkach rozwaliło się pięciu kolesi. Też czekali na mój TLK „San” * (Bydgoszcz – Przemyśl – how sad is that?). Ale oni akurat byli już nawaleni gdy o żadnym opóźnieniu nie było jeszcze mowy. Teraz już właściwie nie mieli kontaktu z posmoleńską rzeczywistością. Dookoła walały się butelki. Jakby powiedział mistrz Herbert wyglądało to tak jakby „wielka uczta zakończyła się rzezią”. Gdy pociąg w końcu wtoczył się na peron konduktor dobrotliwie budził ich trącając czubkiem buta. Zwijali się niemrawo i pakowali bety do wagonu.
Potem ruszyliśmy, a kierownik składu przed każdą kolejną stacją mówił, że nadal mamy 150 minut opóźnienia „z powodu TRAGICZNEGO, ŚMIERTELNEGO wypadku w Solcu”. Powtórzył to tyle razy, że gdy wysiadałem w Warszawie byłem jednym wielkim wyrzutem sumienia, że udało mi się przeżyć.

Różowy most


Lubię Głogów. Lubiłem już wtedy, gdy tylko tędy przejeżdżałem w drodze do Jeleniej Góry. Teraz jechałem tym samym autobusem. PKS Słupsk o 13:50 z Poznania. Głowę bym dał, że tan sam wóz, dość już wysłużony, tyle że mu na bocznej szybie przykleili, że WiFi jest na pokładzie. Wysiadłem w połowie tamtej drogi sprzed czterech lat.
Ale najpierw był ten różowy most nad brunatną rzeką. I wysokie nabrzeże z resztkami tamtego miasta. Wyglądało to, poza mostem , dość złowrogo. A z mostem dość beztrosko.
Na dworcu siedziało dwóch bliźniaków. Na jednej ławeczce, tak blisko siebie, że przez chwilę pomyślałem, że są zrośnięci, ale to by nawet na blogu nie przeszło. Byli jednak osobni. Mieli na oko po 50 lat czyli w sumie 100. Te same czapki, te same kurtki, wąsy. Różnili się tylko okularami, tzn jeden miał, a drugi nie. Może zgubił. Chciałem im zrobić zdjęcie, zapytałem czy mogę. Odmówili grzecznie w ten sposób, że jeden zdanie zaczął, a drugi skończył.
Głogów jest w porządku bo się nie bawi w udawanie. To znaczy bawi się na całego, te plastikowe kamieniczki przy rynku i pastelowe atrapy na Lidlu to przecież czysty fałsz ze snu szalonego postmodernisty. Ale przecież to widać na kilometr, ze to humbug. W tym sensie to jest szczere. Lubię też te ich kolorowe jak nieszczęście bloczydła. Są wszędzie i są bardzo. Pomiędzy nimi przezierają resztki tego, co jakimś cudem nie wpadło pod walec roku 1945-go. Na wielkim jak Monaco rondzie stoi na przykład cacuszko z czerwonej cegły. Przeurocze, tylko czekać aż wyjdzie z niego Mamusia Muminka. Kawałek dalej jest pierzeja starych domów, pięciopiętrowych kamienic. Patrzyłem i zastanawiałem się jak tu musiało być zanim zadudniły armaty. Bo, że musiało być nieźle to widać nawet teraz. Aż wzbraniam się przed szukaniem starych pocztówek z Glogau bo mnie znowu szlag trafi. Potem wszedłem pomiędzy te bloki bo szukałem biblioteki,w której miało być spotkanie. Na ulicy Słowiańskiej były na wskroś niesłowiańskie wille, one także przetrwały przejazd ruskiego walca. Słowiańska krzyżowała się z Grunwaldzką i tam też architektura przypominała raczej to co stawiali potomkowie pokonanych pod Grunwaldem, a nie zwycięzcy. Taki paradoks.Na ulicy Jedności Robotniczej była za to szkoła im.Jana Pawła II. A kawałek dalej biblioteka. Spotkanie było nie wiedzieć czemu o Miedziance. Ale może to dobrze. Przypomniałem sobie o czym to jest.

Kwestia szkocka


Była noc i nie chciało mi się patrzeć za okno. Nie lubię jeździć wieczorami. Gapiłem się w ekran, aż poczułem, że auto podskakuje na wybojach. Byliśmy na moście łączącym Wyspę Sobieszewską z lądem. Wiedziałem, że stąd już niedaleko. Gdy tylko minęliśmy ostatnie zabudowania i zagłębiliśmy się w las poprosiłem, żeby mnie tam zostawił. Zapłaciłem, odjechał z piskiem opon jakby się bał, że go tam ukatrupię. W sumie sam bym się bał. Odszukałem jakąś drogę nad wodę, po chwili byłem na plaży. Było cicho, tylko trochę pluskało. Wpatrywałem się w czerń ale nic nie było widać. Plażą dotarłem do hotelu. W restauracji huczała basami integracja Konferencji Wodociągowców. Kobieta w recepcji za wszelką cenę chciała mi wskazać miejsce parkingowe. Nie wierzyła, że jestem bez auta.

Rano znów poszedłem nad wodę ale za dnia plaża była nudna nie do zniesienia. Po śniadaniu miałem występ. Tuż przed nim podeszła do mnie jakaś dziewczyna, powiedziała, że „Wanna…” to jest smutna książka. Zapytałem, czy „Źle Urodzone” były wesołe. Odpowiedziała, że nie, ale można było sobie przynajmniej tłumaczyć, że to nie my, że to kto inny.

Z wyspy wracaliśmy na ląd tym samym mostem ale jakąś inną drogą. Koło rafinerii. Mieliśmy zamknięte okna a i tak śmierdziało benzyną. Mijaliśmy domy. Zastanawiałem się jak można tam żyć. Mi od samego zapachu robiło się niedobrze.

Dworzec PKS w Gdańsku to jest jednak miejsce, w którym nadzieja umrze ostatnia. Nadzieja na to, że to co było trwać będzie po wsze czasy, bo zmiana jest groźna i nieprzewidywalna. Amen. To swoją drogą jest jakiś paradoks, że w kraju, w którym dorzyna się kolej na wszelkie możliwe sposoby, a jej miejsce (o ile!) zajmują autobusy, wyremontowano dworce kolejowe a nie autobusowe. Na PKS-ach prawie zawsze śmierdzi i jest brudno, dykta odłazi od pleksi, a paździerz panoszy się jak grzyb. Tu w Gdańsku było podobnie. Chwilę mi zajęło zanim znalazłem kibel. Wchodziłem niepewny. W środku trwała impreza. Kilku kolesi, browary, za niewielkim kontuarem panna co pilnuje całego interesu. Gadali o wakacjach i palili papierosy. Było siwo od dymu. Położyłem na talerzyku dwa złote, na co jeden z tych rosłych rzucił:
– Kaśka zrób panu promocję, niech ma wysik za darmoszkę!
Tak powiedział, wysik, jestem prawie pewien, nie miałbym odwagi poprosić, żeby powtórzył.
Sikałem za darmo. Jak panisko.

Miałem jeszcze kilkadziesiąt minut do odjazdu więc poszedłem na kawę. Kończyłem gdy wszedł on. Miał kilt i gołe łydy,wszystko jak nalezy, także tę ich furażerkę z bażancim piórkiem. Szkot co się zowie, lekko upojony zwycięstwem nad biało-czerwonymi orłami, ale w granicach przyzwoitości. Nikt nie zareagował, nawet półgębkiem się nie uśmiechnął, nawet życzliwie, no po prostu nic. Ludzie siedzieli, jakby go w ogóle nie widzieli. Pomyślałem, że oto Inny został oswojony, jesteśmy społeczeństwem multikulti, jeszcze tylko zaczniemy tolerować Murzynów i Żydów, ale nie wszystko od razu. Istnienie Szkotów jak widać ogarnęliśmy . Tak sobie myślałem, a Szkot wszedł i zamówił kawę. I wtedy siedzące przy sąsiednim stoliku dziewczę zapytało matki:
– A Szkotki chodzą w spodniach i mają wąsy?

Piła – Poznań

Taksiarz czekał pod hotelem o umówionej godzinie. To była czerwona Dacia ale w zagłówkach miała zamontowane panele LCD. Na jednym z nich odciśnięty był tłusty ślad czoła poprzedniego pasażera. Gdy otworzyłem drzwi, taksówkarz już mówił. Coś tam gadał o mieście, przymrozku, śliskiej drodze, drogim paliwie. Myślałem, że rozmawia przez telefon, ale mówił do mnie. Miałem wrażenie, że się tylko do tego mówienia dosiadłem, że moja obecność nie robiła mu wielkiej różnicy. Zapytał dokąd jadę. Powiedziałem, że do Warszawy, a on zaczął się ze mnie przeraźliwie śmiać.
– Byłem raz, leciałem na Grecję. Wysiedliśmy z autokaru na Wilanowskim. Chcieliśmy się przejść do centrum, ale po trzystu metrach skończył się chodnik.
– To w złą stronę poszliście – próbowałem tłumaczyć – bo tam są chodniki.
– Nie, nie proszę pana, ja za taką stolicę dziękuję serdecznie – mówił i zaśmiewał się do łez – bez chodników!
Jechaliśmy przez budzące się miasto, a z mgły wyłaniał się właśnie majestatycznie neonowy „rogacz na wieżowcu, którym Piła witała jeleni”.

Pociąg był pusty i gorący. Ciepłem, które emitują stare składy EZT można by pewnie ogrzać pół Polski. Te czerwone skajowe siedzenia muszą być z azbestu. Nic innego nie wytrzymałoby tych temperatur. Kiedyś zrobię drożdżowego ciasta i gdzieś na trasie Piła – Złotów, albo Milicz – Krotoszyn wstawię pod ławkę na ten kaloryferek. Jestem pewien że się upiecze.

Zatelepało i ruszyliśmy. Cały skład jęczał jak zarzynany mamut. Elżbiecie „Sorry taki mamy klimat” Bieńkowskiej, która ostatnio zapowiedziała, że priorytet będą miały jednak drogi, a nie kolej, kazałbym jeździć tym złomem przez miesiąc do pracy. Może zmieniłaby zdanie.
W przejściu między przedziałami przyklejona była na ścianie ta słynna mapa linii kolejowych w całym kraju. Większość z tej siatki była nieczynna, bo mapa i cały wagon były stare jak świat. Oglądałem Wielkopolskę. Patrzyłem na Gniezno i Wrześnię. Niecałe 25 kilometrów w linii prostej. Ale trzeba jeździć przez Poznań. Czasami dwie godziny, czasami dłużej. Jakby ten Poznań był jakimś centrum wszechświata.

Poranek był raczej bez koloru.Tłukliśmy się tym mamutem z mozołem przez północną Wielkopolskę, licząc na jakąś zmianę, ale pejzaż miał się zabarwić dopiero gdzieś przed Poznaniem. I to jakoś tak bez przekonania. Próbowałem robić zdjęcia przez okno, ale aparat w tej monotonii nie miał się o co zaczepić i gubił ostrość. Brakowało też światła i wszystko wychodziło niewyraźnie.

Tuż za mną usiadły dwie starsze kobiety, z rozmowy wynikało, że emerytowane nauczycielki. Jedna tokowała bez przerwy o jakichś obuwniczych promocjach, do samych Obornik Wielkopolskich tak ględziła, że wyrwała jakieś kozaki na promocji za 20 złotych i że jej się rozpadły na nogach zaraz po wyjściu ze sklepu. Była szczerze rozczarowana, że ją tak ktoś oszukał. Nawet jej trochę współczułem. Ta druga milczała, słuchała albo udawała, że słucha. Pewnie kiwała głową, ale tego nie widziałem. W końcu przerwała ten obuwniczy lament i rzuciła drżącym głosem:
– Do kurwy nędzy, przecież te pociągi wyglądają jak za ciężkiej komuny.
Tamta od butów zamilkła na chwilę, a potem zauważyła trzeźwo:
– Za komuny to one chociaż były nowe.