Sidzina – Łódź – Opoczno – Piotrków- Radom

Hala Krupowa 28.02.2009

Wczoraj w drodze tutaj. Wychodziłem o 3 w nocy z parkingu na dole mając nadzieję, że do świtu uda mi się dotrzeć. Na szczęście miejscami było przetarte. Na nieszczęście miejscami nie było. Wystarczyło zejść ze szlaku o pół metra, a lądowało się po pas w kopnym śniegu. O 5 w nocy starałem się nie myśleć co tam robię i ile jeszcze do schroniska.

Radom 1.03.2009

blogopoczno.jpg

Muszę do dużego miasta. Z korkami, tłumem, hałasem. Muszę bo od tej Polski „C” za oknem pękają mi oczy, aż robi się mdło. W drodze tutaj, w Opocznie, w Piotrkowie rozpacz aż piszczała. Zwłaszcza na dworcach, w bladym świetle i z syfem chodników odsłanianym przez topniejącą breję. Trudno to wszystko było znieść przez szybę, a co dopiero na żywca.  Tym bardziej, że kierowca jakby celebrował tą beznadzieję, 100 kilometrów tłukliśmy się 3 godziny. I to podobno pospieszny kurs był.

I jeszcze dworzec Łódź Fabryczna. Jem tam w pośpiechu kotleta, ładuję po kryjomu telefon i przepakowuję plecak. Knajpa nazywa się Bonanza i już gorzej być nie może . No po prostu jakaś beznadzieja granicząca z absolutem. Sprzedawczyni ma za pomocnika jedynie swojego upośledzonego umysłowo syna, który zaciekawiony moją osobą (nikogo innego tu nie ma) wygląda z głębi kuchni. Wszystko jest tu nie całkiem takie jak powinno być. Kotlet nie przypomina kotleta, na frytkach leżą dwa kawałki pomidora i nie do końca wiem czy znalazły się tam celowo czy też może przez zupełny przypadek. Nie wybrzydzam, jem pod ostrzałem jej oskarżających spojrzeń. Gdybym nie przyszedł bezsens i agonia tego miejsca byłyby chyba bardziej wytłumaczalne.

Czytaj dalej

Z drogi

wdrodze.jpg

Rabka – Nowy Targ 23-34.02.2009

A może zupełnie gdzie indziej.

W Muszynie „U Krystyny” nie ma zmiłuj, kolesie walą piwo na hejnalistę i niszczą kolejne krzesła opierając się o nie podczas gry na automatach. Właścicielka jest głucha choć niestara i przekonuje, że lepiej wziąć opiekane ziemniaki niż frytki bo z tymi frytkami nigdy nic nie wiadomo. Tego, że z „kotletem de Volaine” lepiej nie ryzykować domyślamy się sami i zamawiamy ordynarne schabowe.

I jeszcze zajazd, chyba z Zabrzeżu. Wpadamy tu późną nocą  bo w oczekiwaniu na zawodników  wymyśleliśmy sobie hot – dogi ale jak na złość nigdzie na stacjach nie mieli. No więc z uprzedzeni echem własnych kroków odważnie wkraczamy do pustej sali i pochłaniamy kiełbasę z wrzątku zaśmiewając się do łez  z menu, w którym jak byk stoi „wątróbka wieprzowa po żydowsku, w sosie własnym”. Zjadamy, płacimy i znikamy w ciemności. Tuż za nami znudzony właściciel zaklucza drzwi, wsiada do samochodu i z piskiem opon odjeżdża w kierunku wsi.

Cały ten architektoniczno – folklorystyczny pierdolnik wzdłuż zakopianki albo Jeziora Czorsztyńskiego sprawia, że jest mi mdło, nie mogę na to patrzeć, już lepiej patrzeć w niebo albo na zabłocone pobocze. Byle nie na wsie i domy bo od tego mogą pęknąć oczy.