Chicago #4
Chicago #3
chicago #2
Pierwszy dzień był najtrudniejszy bo nie mogłem w to uwierzyć. Poszedłem na spacer wzdłuż Michigan Ave ale przy budynku Chicago Tribune po prostu odpadłem. Uciekłem w boczne uliczki, między drzewa, żeby to jakoś oswoić. Na butach miałem jeszcze resztki błota ze środkowoeuropejskiej równiny i teraz to błoto zaczynało mi niebezpiecznie ciążyć. Spowalniało ruchy, plątało język. Karlałem wobec przestrzeni i nie było mi z tym dobrze. Wszedłem do jakiejś pustej knajpy i zamówiłem cheesburgera. W telewizji pokazywali mecz futbolowy. Jadłem i patrzyłem na rozbijających się o siebie wielkich osiłków. Brutalny sport i brutalna architektura. Tego mi było trzeba, bym mógł wyjść na zewnątrz i jakoś się z tym zmierzyć.
Dzień później w drodze na kolejkę zobaczyłem starą Murzynkę. Z plastikowej butelki wylewała wodę w szparę między płytami chodnika. Była staranna. Wyglądało to tak, jakby wcześniej zasadziła tam jakieś nasiona i teraz dbała o nie by wzrosły. Gdy po całym dniu łażenia wracałem do hotelu ona nada tam była. To miasto wygląda trochę jak cud, więc może wiedziała co robi, może jej tam coś urośnie. Dynia albo wielkie drzewo. To by miało jakiś sens.
No więc się włóczę bo czuję się w obowiązku by zobaczyć jak najwięcej. Ale najchętniej siedziałbym w kawiarniach i całymi dniami patrzył na ludzi. W jednej sieciówce mają tu taką zasadę, że wszystkie stoliki są przy oknach. Nie trzeba walczyć o taki z widokiem na ulicę bo innych właściwie nie ma.
Wczoraj pojechałem na Promontory Point bo K. napisała mi, że tylko stamtąd można zobaczyć jezioro. Trochę jej nie wierzyłem, bo z hotelu mam nad wodę niecałą przecznicę, mogę iść tam w każdej chwili . Miała rację. Jezioro jest blisko, ale w centrum czy z pirsu nie sposób na nie popatrzeć. Miasto jest zbyt blisko, nie sposób oderwać od niego oczu. Natura z tym swoim jeziorem może się schować. Nawet ten pirs nie jest po to by popatrzeć na wodę. Cumują przy nim statki, które codziennie wożą pasażerów chcących oglądać miasto od strony jeziora. Jest też diabelski młyn ustawiony tak, żeby patrzeć na miasto.
Na Promontory Point było inaczej. W parku było pusto i cicho, po trawnikach biegały szare wiewiórki. Na brzegu, nad samą wodą ułożyli z kamieni miejsca biwakowe. Tak, żeby można było rozpalić ognisko i sobie po prostu patrzeć. Miasto było daleko, wyglądało zza cypla, ale było już za lekką mgiełką unoszącą się nad wodą. Magnetyczne przyciąganie nie było już tak silne.
Chodząc po mieście przez chwilę nawet pomyślałem, że mi się tu nie podoba, że to wszystko jest jak jakaś cywilizacyjna masturbacja. Szybko mi przeszło. Bo tu nie ma nic do lubienia, nic do podobania, nawet nie można powiedzieć, że to kwestia gustu. To trzeba podziwiać. I „trzeba” nie znaczy, że się powinno. To znaczy tylko tyle, że nie ma się innego wyjścia. Brutalna architektura brutalnie zmusza do admiracji. Łamie każdy opór.
chicago#1
1650 kilometrów
Kierowca autobusu szedł kowbojskim krokiem, kiwał się na boki, szeroko rozstawił ręce, patrzył gdzieś w dal. Dookoła trwała wielka modernizacja Katowic więc wszystko było sakramencko rozpieprzone. W końcu wyjął z kieszeni elektroniczny kluczyk, piknął i można było wsiadać. Było nas raptem kilkoro, ale wszyscy rzucili się by zająć najlepsze miejsca. Nawet ten dziadek, który przypominał Adama Zagajewskiego. Kierowca był ponad to. Kasował za bilety, coś tam mruczał, nie patrzył na ludzi. A potem pojawił się brodaty karzeł. Obserwowałem go przez szybę. Kręcił się przez chwilę po piaszczystym placyku, który teraz robił tu za przystanek. Grzebał butem w żwirze, zerkał w stronę autobusu, uśmiechał się nieśmiało pod nosem. Nie wiem ile miał lat – może dwadzieścia parę, może więcej. Coś było z nim nie tak. Kierowca go znał. Coś tam do niego mówił, tamten radośnie łapał każde rzucone mu słowo. Potem musieliśmy przejechać parę metrów, przesunąć się, żeby zrobić miejsce czemuś z tyłu. Kowboj rzucił do niego krótkie „no to chodź” i tamten mały już stał na schodkach autobusu. Ruszyliśmy kawałek, może było tego 10 metrów, z otwartymi drzwiami, a karzeł aż piszczał z radości. Potem wyskoczył, machnął kowbojowi i pobiegł w podskokach w swoją stronę. Patrzyłem jak się oddala, widziałem tylko jego plecy, ale byłem pewien, że się uśmiecha.
Tysiąc kilometrów dalej i kilka dni później szedłem przez pusty Szczecin i zastanawiałem się co tam robię. W hotelu nie było nikogo, pokój był sterylny do bólu, z okien było widać jakiś parking i ceglane dupsko katedry. Wieże niknęły za jakimś blokiem. Rano poszedłem na dworzec. Kupiłem sobie pierwszą klasę, żeby z nikim nie jechać bo po tygodniu autyzm miałem w rozkwicie i coś musiałem z tym zrobić. Ale wsiedli oni. Niby zwyczajne małżeństwo, starsi ludzie. Ona po godzinie gapienia się przez okno otworzyła Poradnik Domowy, on – Kasztelana w puszce. W ogóle się do siebie nie odzywali. W Poznaniu on wziął kurtkę i wyszedł popatrzeć jak przepinają lokomotywę. Wrócił po kilku minutach, podszedł do niej , chwycił za ramię i jak więźnia przesadził na miejsce, które dotąd zajmował. Widać nie lubi jeździć tyłem do kierunku jazdy. Ona próbowała cicho protestować, ale zobaczyła mnie i się poddała. Jechali aż do Białegostoku. Już tam byłem więc wysiadłem w Warszawie.
Świątynia
Ciągle nie mogę uwierzyć, że to się nadal dzieje. Z jednej strony ochroniarze bez karków ale za to, dla niepoznaki, w garniturach i pod krawatami. Potem metalowe barierki, solidne, ciężkie, takie jak na koncertach albo wizytach papieża. Za nimi ludzie. Tak trzeba napisać choć chciałoby się tłuszcza. „Tłuszcza” to jednak słowo pogardliwe, nie chcę gardzić, próbuję zrozumieć. Najbardziej tę chęć kupienia. Klapek, skarpetek, gatek i koszulek, szlafroczka i imbryczka, kompletu szklanek, pendrajwa, empetrójki, tabletu, plazmy (niepotrzebne skreślić) w okazyjnej cenie. Bo to już przecież nie te czasy gdy „rzucili” i trzeba kupować co jest. A mimo wszystko zachowują się jak wtedy. Stoją w ciżbie od rana, napierają na barierki, pokrzykują. Tłum faluje w pełnym napięcia czekaniu. Gdy elektryczne obrotowe drzwi zaczną mielić ruszają. Biegiem, jakby ich ktoś gonił, jakby się paliło. Jest w tym biegu jakaś desperacja. Chcę w to wierzyć. Wyobrażam sobie, że wszyscy oni to prawdziwi biedacy, na zasiłkach, na bezrobociu, w jakiejś życiowej czarnej dupie, która zmusiła ich do tego stania a potem do biegu. Tłumaczę sobie, że przymuszeni wzięli jakieś bieda pożyczki i teraz kupią na promocji te pendrajwy i tablety taniej, a potem puszczą na allegro albo jakimś bazarze trochę drożej. Z zarobionych w ten sposób pieniędzy nakarmią dzieci, wezmą je na karuzelę , do kina albo kupią lekarstwa chorym rodzicom. Albo po prostu kupią sobie coś dobrego do jedzenia, w końcu zjedzą kolację z apetytem, położą na chlebie grubszy plaster, może nawet szynki albo zaszaleją i zjedzą tę szynkę bez chleba. Zwykle nie mogą sobie na to pozwolić. Tak to sobie tłumaczę, że te setki ludzi dyszących żądzą kupna mają jakąś głębszą potrzebę , a wręcz poważną, niecierpiącą zwłoki konieczność. Że oni wcale nie chcą tak się zachowywać, ale po prostu muszą. Wmawiam to sobie za każdym razem gdy widzę takie sceny.
Kolejna świątynia została otwarta. Po południu sam tam poszedłem bo chciałem zobaczyć w środku. Nie spodziewałem się niczego dobrego, wcześniej widziałem ją z zewnątrz. Franek Sterczewski zrobił też zdjęcie nocą i wrzucił na fejsa. Wyglądało to tak jakby ktoś podłączył do prądu weselny tort w Pierdziszewie Kolonii. Każdy ma takie Las Vegas na jakie zasłużył.
No więc poszedłem bo chciałem zobaczyć. Dawno nic mnie tak nie przygnębiło. Nawet nie to, że w środku to jest jeszcze gorsze niż z zewnątrz. Brzydkich galerii handlowych mamy w Polsce na pęczki, ta pewnie nie jest najbrzydsza choć schlebia najbardziej prymitywnym gustom. Już się nawet nie wysilali, żeby to zamaskować – kolorowe diody, wodotrysk i darmowe wifi, żeby gawiedź mogła sharować obrazki za darmo. Jakaś pani w radio powiedziała jednak, że jest tak ładnie, że aż się wzruszyła. Chodziłem i oglądałem. W głowie układałem sobie listę tych, którzy powinni się wstydzić, że to powstało. Kołatały mi się w głowie słowa Ryszarda „This Is Ałer Potejto”: że bilety to się kupuje w necie więc dworzec nie jest potrzebny. Plazmę też można kupić w sieci i to nawet taniej, to może kolejnej galerii handlowej wcale nie potrzebujemy?
Obok mnie płynęła jednak rzeka ludzi, a moje wątpliwości topniały. Kolejki ustawiły się do wszystkiego, nawet do ruchomych schodów. Dzieci wpadały w katatonię na widok darmowych balonów. Przed głównym wejściem stało kilku krawaciarzy, palili fajki. Na szyjach mieli identyfikatory inwestora. Gęby im się uśmiechały od ucha do ucha. Wtedy zrozumiałem. Już jest pozamiatane i oni o tym od początku wiedzieli. Trzeba było tylko przeczekać szczekanie tych wszystkich oszołomów, trzeba było na chwilę schować głowę w piach i nie reagować – robić swoje. A potem rzucić tańsze o parę złotych gacie i kilka ładnych hostess. Wystarczyło by naród wszystko wybaczył. Wiedzieli jak to się robi, znowu się sprawdziło, teraz mieli swoją chwilę tryumfu. Tak tanie gacie i fontanna – za mniej więcej tyle kupuje się w Polsce możliwość zrobienia w przestrzeni czegokolwiek co się chce. Tak było w Krakowie, tak było w Katowicach, teraz to się dzieje w Poznaniu. Właściwie można by już przestać się dziwić.
Poszedłem jeszcze obejrzeć te nowe przystanki tramwajowe. Chciałem na własnej skórze doświadczyć tej słynnej już drogi na peron. Postałem sobie chwilę, popatrzyłem jak tramwaje wypluwają kolejne tabuny ludzi. Potem zszedłem do wejścia podziemnego i dałem się poprowadzić znakom. Chciałem wejść na dworzec tak jak to było narysowane na grafikach w prasie ale się nie dało. Drzwi były zamknięte. Wróciłem do galerii, wjechałem schodami na górę, przebiłem się przez tłum do części dworcowej, przebiłem się przez drugi tłum przy kasach. Wpadłem w tłum na schodach. Ludzie potykali się o siebie, babcie ciągnęły walizy drżąc, że role zaraz się zamienią i to walizy je pociągną w dół. W końcu jest piątek, ludzie z żalem opuszczają miasto hał hał. Zszedłem na dół, przebiegłem przez plac starego dworca, znów schody, zagrzybiały tunel pod peronami, ostatnie schody. Pociąg spóźnił się 40 minut – niepotrzebnie się spieszyłem.
Mam nadzieję, że o tych, którzy zdecydowali jak to wszystko będzie wyglądać ktoś kiedyś napisze w historii Poznania kilka smutnych akapitów wymieniając ich po nazwiskach.
Złudzenie
Rano było szaro i jeszcze bardziej pusto niż w sobotę wieczorem. Na rogu Starego Rynku i Kowalskiej siedział starszy facet z gitarą i zaczepiał ludzi. Chciał pieniędzy. Był głośny i nachalny. Gdy mijali go obojętnie zaczynał bezładnie walić w struny i fałszować prosty refren:
– Ty świnio, ty świnio, ty świnio.
Przyglądałem mu się z daleka, wyszedłem tylko na chwilę po tabletki bo całą noc bolała mnie głowa. Był niedzielny poranek i starzy ludzie szli w stronę katedry. W powietrzu wisiała sina mgła. Przy wybebeszonym śmietniku obok muzeum buszowały czarne ptaki. Wygrzebywały resztki powiększając burdel dookoła. Kawałek dalej koleś z dziecięcym wózkiem obładowanym klamotami obchodził swój rewir – wygrzebywał z kubłów butelki, puszki i makulaturę. Chciałem mu zrobić zdjęcie ale gdy zobaczyłem, że w ogóle nie zwraca na mnie uwagi odpuściłem.
W hotelu na śniadaniu byłem sam i bohaterowie „Barw szczęścia”. Dzisiejszy odcinek był o tym, jak wybrać ojca chrzestnego dla swojego dziecka. Potem dołączyli jacyś Niemcy. Usiedli w najdalszym kącie, pod ścianą z archiwalnymi zdjęciami. Wyławiałem słowo „Elbing” z ich rozmowy, potem pokazywali coś palcami na zdjęciach. Tak, Elbing już nie ma. Zostało filmowe miasteczko, które już dawno opuściły ekipy z kamerami. Miasto – atrapa, miasto złudzeń. Coś na kształt ale tylko w połowie. Przez to fascynujące ale jednak smutne, że im się nie udało tego skończyć.
Zobaczyłem ich na Alei Grunwaldzkiej. Szedłem na dworzec gdy wyłonili się spomiędzy drzew. Ojciec i syn. Obaj niemal identyczni tylko w różnych rozmiarach. Ten mniejszy kierował samochodzikiem na radio. Autko podskakiwało na wybojach, swawoliło w trawie, z lubością przejeżdżało przez kałuże robryzgując wodę i błoto. Dzieciak miał w rękach radiowy kontroler, ale w ogóle się tym nie ekscytował. Szli w milczeniu. Ojciec był znudzony, wyszedł pewnie w tę szarość tylko po to by ktoś małemu tego cuda nie buchnął. Wyglądali jakby wyprowadzali na spacer mechanicznego psa. Szli powoli, równym krokiem a plastikowa maszynka wariowała po całej alejce i jej obrzeżach. Gdy autko przewracało się na dach chłopak podchodził i odwracał je na koła. Gdy tylko złapały przyczepność cała zabawa zaczynała się od nowa. Zniknęli za zakrętem, ale jeszcze przez dłuższą chwilę było słychać wycie elektrycznego silniczka.
Zielona Góra – Pomnik człowieka z wąsami
jesień
Spotkania autorskie i inne występy jesienią
3 października – Zielona Góra – BWA – promocja „Wanny z kolumnadą”
5 października – Elbląg – Galeria EL – spotkanie autorskie wokół książek
10 października – Poznań – CK Zamek – debata o reportażu z okazji Nagrody Kościelskich – z Olgą Stanisławską i Wojciechem Tochmanem
11 października – Wronki – Wroniecki Dom Kultury – promocja „Wanny z kolumnadą”
12 października – Białystok – Festiwal „Zebrane”
16 października – Poznań – Bookowski – promocja „Wanny z kolumnadą”
21 października – Katowice – Rondo Sztuki – promocja „Wanny z kolumnadą”.
22 października – Kraków – w ramach Festiwalu Conrada
24 października – Łódź – Dom Literatury – promocja „Wanny z kolumnadą”.
25-26 października- Szczecin – Westival Architektury – prezentacja zdjęć i wykład
30 października – Warszawa – Faktyczny Dom Kultury – promocja „Wanny z kolumnadą”
7-8 listopada – Chicago – w ramach konferencji „Narrating Nations”