PRAWDZIWE

Nie mogłem uwierzyć, w to wszystko, co się tu wydarzyło. Widziałem zdjęcia browaru w internecie, A. przywiozła mi nawet piwo, ale jak się tego nie dotknie, to się w to nie uwierzy. W piątek podchodziłem pod tę górę z duszą na ramieniu. Dokładnie tak, jak wtedy gdy pojechałem tam pierwszy raz po ukazaniu się książki. Za dużo dla mnie to miejsce znaczy, zbyt wiele zmieniło. Mam wobec niego dług. Szczyt jednak zbliżał się nieubłaganie. Dotarłem w końcu na górę, wszedłem do środka. Na ścianach wisiały zdjęcia starego, dobrego Kupferbergu. Zacząłem się rozklejać, a to był dopiero początek.

Dzień później poszedłem na próbę przedstawienia pod kościołem i dobrze, że wziąłem ciemne okulary, bo wzruszałem się tam jak stary siennik. Wieczorem było to samo, ale całe szczęście dość szybko robi się już ciemno i można się było w mroku Miedzianki bezpiecznie schować. Bałem się oglądać ten spektakl z tych samych powodów, z jakich boję się (choć kocham) tam jeździć. Miękkie kolana i coś pomiędzy euforią, a paniką. No więc siedziałem na widowni i patrzyłem, jak drogą od gospody maszeruje z pochodniami oddział Hitlerjugend, jak tu i tam w mroku zapalają się lampki górnicze, jak ktoś wzbudza dzwon, a drogą od rynku w zupełnym milczeniu idą rodziny na mszę. Duchy Miedzianki wylazły w czasie tego przedstawienia, przeczołgały się po mnie i zniknęły w mroku. Wszystkie były prawdziwe, tak jak prawdziwe były te wszystkie spotkania i rozmowy, które w tych kilku dni odbyłem. Z Pawłem Nowakiem, człowiekiem, który chce czy nie, ale jest prawdziwym gospodarzem Miedzianki. Albo z Elą Wysakowską- Walters, która powiesiła w miejscu ewangelickiego cmentarza stalową kulę. Rozbraja mnie ta kula i zarastający zielskiem szpalerek szwedzkich jarząbów, który do niej prowadzi. I jeszcze ci wszyscy ludzie, setki, którzy przyjechali do Miedzianki, choć kurde nadal nic tu nie ma.

Prawdziwy był też księżyc, który na koniec zalał to wszystko kosmicznym światłem. Przedstawienie się skończyło, tłum zaczął rzednąć, ruszyłem w dół, w stronę browaru. Pod willą Franzky’ch stał autobus jeleniogórskiego MZK. Na wyświetlaczu miał napisane Miedzianka. Też był prawdziwy. Siedziałem potem do późna na balkonie browaru, gapiłem się na Rudawy zalane tym swiatłem i nie  mogłem uwierzyć, że to wszystko się tu wydarzyło.

A dziś, czyli w niedzielę, wrócił już upał. Siedziałem na dworcu w Janowicach chowając się w cieniu. Dokładnie tak jak siedziałem w dwa tysiące ósmym, dziewiątym, dziesiątym i jedenastym. Niewiele się tu zmieniło- ten sam wąski, piaszczysty peron, te same krzaki, nawet żule w tych krzakach niewiele się zmieniły. Byli beztroscy i nienachalni. Tylko budynek dworca był już całkiem zamknięty. Gdy trafiłem tu pierwszy raz, w środku działała jeszcze knajpa, można było zjeść kotleta, coś wypić. Teraz była tylko cisza i zakurzone szyby przez które nie za bardzo dało się nawet zajrzeć do środka.

Po chwili dołączył jakiś koleś. Widać było, że zszedł z gór – miał wysokie buty, plecak, był trochę zdyszany. Usiadł, wyciągnął pomarszczone stopy z tych buciorów, a potem wyjął jedzenie – bułkę, kabanosy i całego pomidora. Zaczął to wszystko żarłocznie pochłaniać gapiąc się na swoje umęczone nogi. To było dobre podsumowanie tych kilku ostatnich dni bo było bardzo prawdziwe – Chłodny beton pod dupą, skwar przyczajony tuż za granicą cienia, bułka, kabanos, pomidor cieknący po brodzie i zmęczenie drogą. Proste problemy i proste rozwiązania. Nie mogłem od niego oderwać wzroku, bałem się że weźmie mnie za świra. Był prawdziwy, tak jak to wszystko co się wydarzyło. Nikt by tego nie wymyślił. I to jest najwspanialsze.